
GRZYBOBRANIE I CHMURA
Gdy Jan wyjeżdżał z Piaseczna
wschodziło słońce. Był cudowny sierpniowy poranek. Obiecał sobie dużo. Wczoraj
powiedziała mu sąsiadka, że na bazarku widziała dużo grzybów. Uśmiechnął się do
niej i pomyślał – już ja im jutro pokarze.
W nocy źle spał, nie mógł doczekać
się poranka. Od dziecka lubił zbierać grzyby. W sezonie grzybowym, nawet przy
największym nawale pracy zawsze potrafił rzucić wszystko i wyrwać się do lasu.
Grzyby, a w szczególności prawdziwki fascynowały go. Bywało, że kiedy zobaczył
dorodnego borowika kładł się na brzuchu przed nim, brodę podpierał rękoma i
patrzył na niego przez kilka minut.
Pojechał w „swoje” lasy za Górę
Kalwarię. Samochód zostawił na dzikim parkingu. Prawie biegiem wpadł do lasu.
Po kilkunastu krokach doszedł do miejsca gdzie bywały kurki. Było ich mnóstwo.
Zbierał je w pośpiechu do momentu, aż pod brzozą zauważył trzy szare kozaki.
Nieco dalej, pośród młodych sosen znalazł ładnego prawdziwka. No nie, pomyślał
ja tu nie będę tracił czasu, idę w swoje miejsca bo jeszcze ktoś wybierze mi
moje prawdziwki.
Szedł prawie z kilometr, aż do wydm
porośniętych rachitycznymi sosnami. Zaczęło się. Oczom nie wierzył. Małe, duże,
pojedyncze i po kilka. Wszędzie były prawdziwki i w dodatku wszystkie zdrowe.
Były momenty, że nie mógł się zdecydować, które zbierać pierwsze.
Od ciągłego schylania się zrobiło mu
się gorąco chociaż miał na sobie tylko leciutką kurteczkę. Zdjął ją i zauważył,
że słońce gdzieś zniknęło, a w lesie zrobiło się duszno. Niewielki koszyk był
prawie pełen prawdziwków. Do obejścia miał jeszcze wiele miejsc. Co robić? Do
samochodu daleko. Z tyłu usłyszał ludzkie glosy. O nie. Zdjął podkoszulek, u
dołu związał go sznurowadłem i w tak powstałą torbę wkładał swoje cuda. Szło mu
to dość wolno bo każdego grzyba starannie czyścił.
Pomyślał o swojej ukochanej żonie
Wiktorii. Ona też lubiła zbierać grzyby. Nie mogła z nim jechać bo opiekuje się wnuczką. A szkoda bo lubił
patrzeć jak się cieszy z sukcesów. W myśli już sortował te cuda. Największe
ususzy, małe pójdą do octu. A jaka będzie smaczna kolacja. Wiktoria uwielbia
prawdziwki na masełku.
Czas dla Jana zatrzymał się. Szedł
zauroczony, krok za krokiem do przodu. W podkoszulku było już z osiem kilo prawdziwków gdy zagrzmiało. Zatrzymał się. W
lesie zrobiło się mroczno. Od zachodu
wypełzła prawie granatowa chmura. Wierzchołki drzew niespokojnie zaszumiały. Po
chwili upadły pierwsze krople deszczu. Chmura z każdą chwilą potężniała. Nie było
na co czekać.
Powrót do samochodu z takim bagażem nie
był łatwy, tym bardziej, że Jan miał już swoje lata. Pojedyncze krople
zamieniły się szybko w ulewę. Chwilami tracił w deszczu orientację. Czuł jak
woda spływa mu po plecach, a potem między pośladkami. Nic przyjemnego. Woda
była zimna. W butach mu chlupotało. Te półtora kilometra do samochodu było
bardzo długie. Gdy otwierał bagażnik dzwonił zębami. Znalazł zapasowe buty
usiadł na swoim siedzeniu, zrzucił mokre razem ze skarpetkami. Szczęśliwy, że
ma suche nogi dodał gazu i przyjechał do Piaseczna. Przed blokiem, z tryumfalną
miną podszedł do bagażnika. Otworzył – grzybów nie było. No tak – zostały na
parkingu. O k… zaklął brzydko.
Usiadł za kierownicę i popędził za
Kalwarię. Na parkingu nie było śladu po grzybach, niestety.
Jak każdy, w takich okolicznościach, Jan
szukał winnego. Oczywiście wszystko przez to p….ną chmurę. Wrócił do Piaseczna.
Z miną skarconego psa poczłapał do domu.
Kiedy opowiedział Wiktorii o swojej przygodzie to Ona, w swej dobroci, nie
powiedziała ani słowa. Jednak pokiwała tak znacząco głową i tak popatrzyła na niego,
że wiedział co myśli.