Dowcipy

sobota, 20 kwietnia 2024

HUMORESKA NR 117 TORT

                     

         

                               T O R T   

     Po wojnie, w latach sześćdziesiątych, do miast i miasteczek napływali młodzi i wykształceni. Dostawali od państwa pracę i dach nad głową. Byli tymi, którzy dotąd w życiu niczego dobrego nie doświadczyli to też cieszyli się tapczanem kupionym na raty, czy kompletem talerzy. Wzajemnie odnajdywali się i tworzyli grupy towarzyskie.

    W pewnym mieście powiatowym, w województwie Olsztyńskim powstała też taka grupa. W jej skład wchodziły małżeństwa:

 - Stanisława i Stanisław Opolscy – ona położna, on ginekolog, pracowali w miejscowym szpitalu.

- Katarzyna i Stefan Barscy – ona ekonomistka, on adwokat znany z ciętego języka i złośliwości.

 - Waleria i Maciej Cegły, on inżynier mechanik, a ona ekonomistka. Maciek był znany z nadużywania alkoholu.  Walerka szybko zasłynęła jako najbardziej elegancko ubrana kobieta w mieście. Miała bowiem ciotkę w Ameryce która przysyłała jej szałowe ciuchy, a ona  wiedziała jak z nich zrobić użytek.

  - Maria i Marek Lerscy – on inżynier rolnik, a ona sadownik. Złośliwy Stefan opowiadał, że Marek najpierw zakochał się w dwóch szklarniach, które miała w posagu Marysia, a dopiero później w niej bo była niezbyt urodziwa. Marysię wszyscy lubili za jej dobroć, hojność i wieczny uśmiech. Lerskich nazywano badylarzami.

    Lata płynęły i nasza grupa dorabiała się. Pod koniec lat sześćdziesiątych każde małżeństwo miało już samochód. Wtedy mówiło się: - u ginekologa: ”Sto piczek i Moskwiczek”, u adwokata: „Jedna, druga sprawka i Warszawka”, „ badylarz ma duży dochód i dobry samochód.      W początku maja !971 roku Stasia i Staś wyprawili dla przyjaciół huczne imieniny. W przeddzień Stasia szepnęła, w wielkiej tajemnicy, Kasi, że będą pieczone gołąbki. Oczywiście jeszcze tego samego dnia wszyscy o tym wiedzieli i nie mogli już doczekać się takiego rarytasu bo nikt tego nigdy nie jadł.

    Stół zastawiony na osiem osób uginał się od jadła i napoi. Był rosół z makaronem, żurek z kiełbasą, schabowy z kapustą, golonka i mnóstwo sałatek. Oczywiście stały butelki z wyborową, dwa „Napoleony” z Peweksu przyniesione przez gości i bułgarski „Ciociosan”.

     Cały pokój tonął w kwiatach, które przynieśli goście, a najwięcej Lerscy. Złośliwy Stefan powiedział: „Szkoda, że nie ma tu krowy bo by najadła się.”

     Atmosfera była wspaniała, sypały się dowcipy, alkohol płynął obficie. Po kilku godzinach Stasia przyniosła z kuchni ogromny tort. Podeszła do Maćka i powiedziała: „Postaw to na stole.” Maciek wstał, wziął paterę do prawej ręki podniósł do góry i powiedział: „Patrzcie jakie cudo.” Potem zachwiał się, lewą ręko starał się złapać równowagę, prawa przechyliła się. Tort zsunął się z patery na kant stołu. ze stołu na kolana i brzuch jego żony okryte piękną suknią, a z kolan na podłogę.

     Stasia kucnęła i przyglądała się kawałom toru na podłodze. Spokojnie powiedziała: „ Nic się nie stało.” Wtedy Maciek powtórzył bełkotliwym głosem:  „Nic się nie stało”. Walerka nie wytrzymała i ryknęła: „Nic się nie stało moczymordo, a moja suknia”???  

 

                                                                  Piaseczno kwiecień 2024 rok

 

           

Humoreska nr 116MADYTACJE JANKA

        

                        MEDYTACJE  JANKA

    Był rok 1952. Janek mieszkał na wsi i chodził do trzeciej klasy. Siedział na małym stołku i na taborecie I mozolnie pisał. Pani nakazała przepisać 5 razy każde słowo w którym był błąd. Szybko policzył – 7 błędów, więc 7 razy 5 to 35, dużo roboty. Uwielbiał matematykę. Tu jest wszystko proste. 4 to 4, 8 to 8, a 7 razy 9 to zawsze 63. A w tym polskim nawymyślali: u i ó, ż i rz, e i ę, po co to wszystko, komu to potrzebne?

    Przy stole siedział Tata i Staniek, rozmawiali i palili papierosy. W pewnej chwili Tata zapytał: - A jak twój Franek? Janek wiedział, że Franek chodzi do szkoły w mieście. Staniek powiedział: - Mądre to, śkolone to, a tuman że aż strach.

   Jak to może być myślał Janek: mądry i tuman? U niego w klasie był Marek, ale wszyscy na niego wołali Grucha. Był wielki i silny. W każdej klasie siedział po dwa lata. Pani powiedziała raz, że jest największym głąbem w szkole.

   We wsi najsilniejszy i największy jest Józef Kosin, stary kawaler bo żadna panna nie chce go. Wanda od Kocielów, do której podwalał się powiedziała: - Wyrósł jak brzoza, a głupi jak koza. Czy jak ktoś jest silny to musi być głupi? Zastanawiał się Janek.

    Tyle  rzeczy jest niezrozumiałych choć by te mycie. Mama ciągle każe mi się myć. W sobotę wsadza mnie do balii i szoruje. Przecież każdy wie, że krowa się nie myje i żyje. Kury też się nie myją, a nawet uciekają pod dach jak pada i co?

    W niedziele wszyscy idziemy do kościoła. Dwa kilometry. W lecie boso, dopiero pod kościołem zakładamy buty. W kościele jest nudno. Czasem podoba mi się jak grają organy. Co chwila trzeba klękać albo stać lub siedzieć jak kto ma na czym. Marek od wuja Władka powiedział mi, że to po to aby ludzie nie posnęli. On ma 15 lat i nieraz mi coś tłumaczy.

    Ksiądz gada po łacinie i nikt nic z tego nie rozumnie. Dopiero kazanie jest zrozumiałe. Ostatnio krzyczał, że trzeba się modlić o zdrowie. Ja myślałem, że zanim zmarła na suchoty, na jesieni, piękna Kasia od Kordalskich to pół wsi modliło się o jej zdrowie, a Kordalscy dali pieniądze na msze i nic nie pomogło.

    We wtorek był pogrzeb starego Rochny. Jak wyprowadzali go ze wsi to na przemian śpiewał ksiądz z organistą – po łacinie. Nie wiedziałem o czym. Marek od wuja Władka powiedział, że jeden śpiewał: - Umarł bogaty! – a drugi odpowiadał: - Aby jutro też był taki!

     Nic z tego nie rozumnie. To oni modlą się o to żeby codziennie ktoś umierał i w dodatku bogaty?

 

 

 

sobota, 16 marca 2024

humoreska nr115 KLUCZ

       

                           K L U C Z

   15-go sierpnia 1957 roku, Marek Dąbrowski pojechał rowerem na doroczny odpust w Sarnowie w jego parafii. Przeszedł się wzdłuż straganów ze słodyczami, lodami, zabawkami, dewocjami i innym badziewiem. Na końcu stała buda ze starociami – zainteresowała Marka. Leżała tam jedyna, stara, pożółkła, w płóciennej oprawie i nieczytelnym tytułem – książka. Wziął ją do ręki, otworzył okładkę i przeczytał: Wiersze Adam Mickiewicz. Kupił za grosze.

    Dwa lata wcześniej Marek skończył pięcioletnie technikum rolnicze i gospodarował z rodzicami na 10-cio hektarowym gospodarstwie. Miał też dwie siostry, bliźniaczki o 6 lat młodsze. Wiedza,  umiejętności i chęć do działania sprawiły, że szybko zyskał opinię we wsi, że wszystko potrafi zrobić i naprawić.

    Cnotę stracił gdy starsza od niego o 10 lat wdowa wynajęła go do malowania mieszkania. Igraszki miłosne z doświadczoną kobietą bardzo mu się podobały, ale do czasu gdy ta nie zaczęła mówić o ślubie.

    Jego obiektem marzeń, od zawsze była Zosia od Gawendów, prawie sąsiadka, o rok od niego młodsza. Najpiękniejsza dziewczyna we wsi i okolicy, jedynaczka. Była wyniosła, zarozumiała i pewna siebie. Opowiadano o niej, że jak przyszła do niej swatka Genowefa z zapowiedzią, że przyjdzie do niej z kawalerem to powiedziała, że ona sama sobie wybierze męża takiego jakiego będzie chciała.

    Na zabawach w remizie strażackiej, zgodnie z obyczajem, po jednej stronie stały dziewczyny, a po drugiej kawalerka, tylko matrony siedziały na nielicznych ławach. Kiedy zagrała kapela chłopcy biegli po dziewczyny. Przed Zosią zawsze stało kilku. Ona nie spiesząc się wskazywała palcem szczęśliwca. Kiedyś wskazała Marka. Podczas tańca powiedział jej, że chciałby tańczyć z nią cały wieczór. Opowiedziała stanowczym głosem – Nie! Wściekły poszedł do domu.

     Kiedyś spotkał ją jak wychodził ze sklepu. Powiedział jej, że pięknie wygląda. Tylko wzruszyła ramionami i bez słowa odeszła. Marek, jako praktyczny człowiek, doszedł do wniosku, że aby zdobyć tę szafę pancerną i ją otworzyć trzeba znaleźć odpowiedni klucz. Jaki to klucz, gdzie go zdobyć, dniami i nocami głowił się bez rezultatu.

    Pewnej letniej niedzieli postanowił pojeździć po wsi rowerem. Zauważył, że na ganku przed domem siedzi Zosia z dwiema koleżankami. Wszedł do nich. Zauważył, że na stole leżą książki z wierszami. O panny zajmują się poezją – powiedział. A ty umiesz choć z jeden wiersz? – zapytała go Zosia.

  - Umiem – odpowiedział.

  = To powiedz. Bez wahania zaczął:

     Maryla słodkie wyrazy miłości dzieliła skąpo w rachubie

     Choć kocham mówił jej ktoś po sto razy, nie rzekła i lubię.

     O Mickiewicz, a „Pana Tadeusza” czytałeś?

     Przecież to jest lektura szkolna. Nie tylko czytałem, ale znam wiele fragmentów na pamięć.

   - To powiedz cwaniaku od jakich słów zaczyna się pierwsza księga?

   - Chodzi Ci Zosiu o inwokację?

   - Zawahała się. Pomyślał, że nie zna tego określenia. Po chwili powiedziała: tak, tak. Zaczął deklamować:

                   Litwo! Ojczyzno moja! ty jesteś jak zdrowie.

                   Ile cię trzeba cenić, ten tylko się dowie,

                   Kto cię stracił. Dziś piękność twą w całej ozdobie

                   Widzę i opisuję, bo tęsknię po tobie.

     - Siedziała nie pewna. Kiedy ja czytam ten trzynasto zgłoskowiec, mówił Marek, to wydaje mi się, że oprócz rymu i rytmu słyszę jak słowa śpiewają, posłuchaj:

                  Słońce ostatnich kresów nieba dochodziło

                  Miej silniej niż we dnie świeciło,

                  Całe zaczerwienione jak zdrowe

                  Oblicze gospodarze…  

 - Wiesz Marku to bardzo ciekawe, muszę wsłuchać się w te słowa. On był rad bo pierwszy raz wymieniła jego imię.

     - Siedzieli jeszcze długo i rozmawiali o poezji. Okazało się, że Marek zna nie tylko wszystkie wiersze Mickiewicza, ale też poezję i prozę bardzo wielu poetów i pisarzy. Rozmowa była ciekawa. Zbliżał się wieczór.

   - W pewnym momencie Zosia wstała i powiedziała: - Choć ze mną. Zaprowadziła go do kuchni i od progu oświadczyła: - Marek zje z mami kolację.

Matka ze zdziwienia otworzyła szeroko oczy, a Ojciec pokiwał głową, bo tego u nich jeszcze nie było. Jedli chleb z masłem i kiełbasą, wszystko własnej produkcji. Pod koniec kolacji Gawęda powiedział: - Matka daj butelkę. Zosia postawiła na stole duże kieliszki. To jest wino z czarnego bzu, robione według recepty mojej babci. Pomaga na wszystkie choroby. Marek pomyślał – mnie z miłości do Zosi nie uleczy. Kiedy zbierał się do wyjścia, gospodarz powiedział: - Marku, rozsypał mi się komin, może mi go naprawisz, cegłę i żwir mam? Dobrze, przyjdę w czwartek przed wieczorem i przyniosę wapno.

    W dwie godziny robota była skończona. Przy kolacji gospodarz chciał płacić Markowi. Odmówił, to taka pomoc sąsiedzka. Wydawało mu się, że Zosia patrzy na niego jakoś tak ciepło. Zaproponował jej spacer w niedzielę. Chętnie zgodziła się.

     Odtąd każdej niedzieli spacerowali po okolicy. Marek miał ogromną chęć oświadczyć się, ale bał się że ją spłoszy. Na czwartym spacerze Zosia przytuliła się do niego i powiedziała: - Zostaniesz moim mężem?

O niczym innym nie mażę. Całowali się i ściskali.

     Spotkały się ich rodziny. Ustalili, że wesele odbędzie się pod koniec października, po skończeniu prac polowych. Było huczne – dla całej wsi. Nad ranem poszli do sypialni, którą przygotowała Zosia. Miała to być ich pierwsza wspólna noc. Zosia położyła się pierwsza i natychmiast wyskoczyła jak oparzona. Zaczęła grzebać w łożu. Co to jest powiedziała trzymając w ręce starą książkę?

   Marek spokojnie odpowiedział: - To jest klucz do twojego serca. Otworzyła okładkę i przeczytała: Adam Mickiewicz, Wiersze. Wpadli sobie w ramiona i byli bardzo szczęśliwi.

                                                                         Piaseczno 15.02.2024  

 

 

 

 

.                 

środa, 5 lipca 2023

Humoreska nr 114 WESELE RETRO

  

                      W E S E L E    R E T R O

   Zaczęło się od tego jak Franek jechał orać, a drogę przeszła mu piękna panna Marysia od Gesków z pełnymi wiadrami wody. Taka okoliczność wróżyła szczęście i Franek w to świcie wierzył. Pomyślał, że nareszcie i do niego szczęście zawita. Był starym kawalerem, miał duże gospodarstwo na którym pracował z matką i parobkiem. Był nadzwyczaj pobożny i przesądny nawet jak na panujące stosunki w  lata trzydziestych na mazowieckiej wsi. Nie pił, nie palił, nie miał kolegów to też był obiektem żartów i kpin. Żadna panna nie chciał za niego wyjść. Obiecywał swatce Genowefie duża nagrodę za znalezienie mu żony. Ale i ona była bezradna, do czasu.

    Na skraju wsi zatrzymał się wóz cygański. Cyganichy rozeszły się po wsi. Jedna trafiła do Genowefy z ofertą powróżenia. Ta postanowiła wykorzystać okazję. Powiedziała jej, że jak pójdzie do Franka i powie mu, że w sąsiedniej wsi piękna i bogata panna marzy o nim, a gdzie jej szukać wie tylko swatka, to dostanie od niej kurę.

     Franek początkowo chciał wypędzić cygankę, ale jak powiedziała mu jak ma na imię i że czeka go wielkie szczęście w małżeństwie to zmienił zdanie. Zapytał gdzie ma szukać tego szczęścia, bo skojarzył to z dziewczyną z wiadrami wody. Cyganka powiedziała, że oczywiście wie gdzie tego szczęścia ma szukać, ale to kosztuje 2 złote. Chciwy Franek zawahał się, ale ciekawość wzięła górę. Gdy obejrzało monetę ze wszystkich stron, powiedziała – idź do swatki. Poleciał zaraz.

    Genowefa udała zdziwioną, ale powiedziała mu, że jest taka piękna i bogata panna w sąsiedniej wsi, która go zna i jest gotowa wyjść za niego. Franek tryskał szczęściem, chciał wiedzieć zaraz wszystko. Swatka powiedziała mu, że palcem nie kiwnie dokąd Franek nie da jej stukilogramowego wieprza, a gdyby małżeństwo nie doszło do skutku to mu go zwróci. Zgodził się. Ustalili, że w najbliższą sobotę pojadą w rajby.  

    Genowefa ustaliła z rodziną ewentualnej panny młodej wizytę. Panna miała na imię Kasia, skończyła 29 lat, była nieurodziwa i nosiła okulary co w tych czasach na wsi było rzadkością. Jej dwie młodsze siostry dawno wyszły za mąż i już miały dzieci.

     Kiedy Franek zobaczył Kasię nie był nią zachwycony, ale spodobał mu się jej obfity biust, a o takim marzył całe życie. Zapytał tylko czy chodzi co niedziela do kościoła. W sprawie posagu dogadali się bardzo szybko, bo rodzina Kasi była jedną z najbogatszych w okolicy.

     Ustalili termin wesela, oczywiście po trzech niedzielnych kościelnych zapowiedziach. Od tego czasu Franek był częstym gościem u Kasi, a że niemiał dotąd żadnej kobiety i był nieśmiały to do wesela nawet jej nie przytulił. Ona zdawała sobie sprawę, że wychodzi za dziwaka ale jednak uczciwego człowieka i lepszy taki niż żaden. Wesele było huczne.

     Franek zadecydował, że pierwszą noc z sobą spędzą dopiero po weselu, a Kasia, że w jej domu. Wieczorem Franek zarządził wspólny pacierz na klęczkach, Kasie to rozbawiło, ale co miała robić przynajmniej na razie. Wypędziła go do łazienki i poinstruowała jak korzystać z kranów bo on takie cuda widział po raz pierwszy.

     Po kąpieli ubrał flanelową koszulę po kostki, położył się do łózka i czekał. Przyszła Kasia. Zdjęła okulary, potem perukę i biustonosz  razem z piersiami. Kiedy zobaczył ją łysą i płaską miał ochotę zawołać: - Boże spraw aby przyrodzenie miała swoje.  

niedziela, 18 grudnia 2022

Humoreska nr 113 KLESZCZE

   

             


        
     K L E S Z C Z E

     Młoda lekarka ze swoim mężem inżynierem, w pierwszych latach sześćdziesiątych, dostali pracę i mieszkanko w mieście powiatowym na północy kraju. Ona przywiozła swój dobytek w niewielkiej tekturowej walizce, a on w brezentowej torbie. Tapczan kupili na raty. Jeden garnek, dwa talerze i dwie szklanki stanowiły wyposażenie ich kuchni. Sztućce dostali w prezencie ślubnym. Takim sposobem byli gotowi do sprowadzenia, swojego skarbu, - dziewięciomiesięcznej córki, którą do tej pory zajmowała się rodzina inżyniera.

    W tym czasie przybywali do miast młodzi ludzie po studiach, odnajdywali się nawzajem i tworzyli grupy towarzyskie. Miasta powiatowe otrzymywały centrale telefoniczne, więc młoda inteligencja mogła dzwonić do siebie. Na porządku dziennym były np.: takie telefony: -„ Wpadnijcie do nas wieczorem, mamy kawę, tylko zabierzcie z sobą szklanki, bo mamy tylko dwie.” Nikomu z tych młodych ludzi nie przychodziło narzekać na warunki bytowe bo było to pokolenie które przeżyło biedę i poniewierką wojenną.

     Sąsiadka, żona kolejarza, namówiła naszą bohaterkę na wyprawę do lasu na jagody. Wróciła szczęśliwa z mnóstwem jagód. Szczęście trwało krótko. Poczuła swędzenie na nogach. Zobaczyła wiele robaków, które nie dawały się strzepać. Pobiegła do sąsiadki. Ta wytłumaczyła jej, że to są kleszcze i jak je usunąć. Poradziła na przyszłość jeździć do lasu w spodniach.

     Poczytali o kleszczach w encyklopedii i w książkach medycznych. Dowiedzieli się, że 30% kleszczy ma groźną bakterię boreliozy,  jak ich unikać,  jak je wyjmować, gdy się już przyczepią.

     Minęło dwadzieścia parę lat Nasi bohaterowie przenieśli się do miasta wojewódzkiego. Mieli piękne mieszkanie i samochód. Młoda lekarka stała się wielką panią doktor o najwyższych kwalifikacjach. Młody inżynierek zrobił doktorat i stał się nauczycielem akademickim.

Jego hobby to było łowienie ryb i zbieranie grzybów. Czasem przynosił na sobie kleszcze. Nie robił z tego problemu.

    Żelazne zdrowie inżyniera zaczęło szwankować. Pojawiała się gorączka, bóle głowy, nieuzasadnione zmęczenie. Żona nakazała mu zrobić różne badania. Okazało się, że ma boreliozę. Zapanowała panika w rodzinie.

     Pani doktor zwołała najtęższe głowy medyczne w szpitalu wojewódzkim na konsylium w sprawie boreliozy. Po burzliwej dyskusji ustalono jaki antybiotyk ma brać inżynier przez miesiąc. Brał i męczył się bo miał ustawiczną biegunkę i to taką jak mówił przyjacielowi – „Poza linię horyzontu”.  Objawy choroby powoli ustępowały. Badania potwierdziły zanik bakterii. 

    Po latach, kiedy inżynier opowiadał o swojej przygodzie z kleszczami, zawsze podkreślał, że kuracja nie byłaby tak przykra gdyby nie fakt, że przez miesiąc przestrzeń między nim a sedesem nie mogła być większa niż 50 metrów.

 

                                                         Piaseczno.  4 grudzień 2022r.


środa, 21 września 2022

Humoreska nr 112

    

                                   

            WYCIECZKA  Z  PGR-u  DO TEATRU

       Waldek z żoną mieszkał, na obrzeżach Piaseczna, w jednym domu z teściami oraz ze szwagrem,  jego żoną i trójką dzieci. Ta rodzina miała 6 ha ziemi i trzy namioty. Powodziło im się dobrze. Takich wówczas nazywano „badylarzami”. Waldek nie miał żadnego wykształcenia więc pracował w firmie remontowo-budowlanej. Za jego plecami rodzina nazywała go robolem i traktowała z pogardą. Często dochodziło do awantur.

     Pewnego razu, podczas kłótni, szwagier uderzył Waldka w twarz. Ten chwycił pogrzebacz i tak walnął szwagra w głowę, że ten stracił przytomność i wypłynęło mu oko. Potem była milicja, areszt i sąd. Cała rodzina, łącznie z żoną świadczyli przeciw niemu. Wyrok – 3 lata więzienia.

     Karę odbywał w Barczewie nieopodal Olsztyna. Żona zażądała rozwodu. Zgodził się. Jego rodzice już nie żyli. Mieszkanie po nich zajmowała siostra z mężem i dziećmi. Czuł się zagubiony i nie wiedział co z sobą zrobić. Poradzono mu żeby szczęścia szukał w PGR-. Po wyjściu z więzienia wsiadł do pociągu i jechał w kierunku Kętrzyna. Po drodze pytał podróżnych o dobry PGR. Poradzili mu gdzie ma wysiąść.

    W PGR przyjęli go chętnie. Dostał też okropnie zaniedbaną kawalerkę. Od razu wziął się za robotę i za zapomogę fachową ją  odnowił. Przez pierwszy rok pracował w polu na niskich stawkach godzinowych. Potem skończył kurs traktorzysty i jego prestiż oraz zarobki wzrosły.

    Pracownikom tej instytucji żyło się całkiem dobrze. Mieszkania mieli za darmo. Płacili tylko za ogrzewanie i prąd. Każdy kto chciał dostawał 5 arów ogródka przy domu i ćwierć hektara ziemi pod kartofle. Mogli hodować drób a nawet prosiaka. Na miejscu było przedszkole i świetlica z biblioteką.

Mleko i inne produkty spożywcze kupowali za pół ceny.

     Waldek szybko zasłynął jako „złota rączka” bo potrafił naprawić kran, położyć kafelki czy wymalować mieszkanie. Miał też słabość – często popijał. Do jego przytulnej kawalerki chętnie przychodzili inni spragnieni wody ognistej. Oczywiście miał kilku przyjaciół, a najlepszym był  Antoś też samotny. Waldek starał się żeby z wszystkimi żyć w zgodzie. Cieszył się gdy czół  że ludzie go szanują.

    Dyrektor gospodarstwa dbał także o rozwój kulturalny swojej załogi. Były dożynki, festyny, akademie i zabawy. Raz do roku organizowano kilku dniową wycieczkę. Po zakończonych pracach polowych, w grudniu 1976 rok zorganizowano trzydniową wycieczkę  autokarem do Warszawy. W planie wycieczki było zwiedzanie Muzeum Narodowego, ZOO, Stare Miasto, Pałac Kultury, pobyt w PDT,  oraz teatr.

    Drugiego dnia, wieczorem, autokar zawiózł wycieczkowiczów do Teatru Narodowego na sztukę Jana Kochanowskiego pt. „Odprawa posłów greckich”. Na miejscu okazało się, że do rozpoczęcia spektaklu jest jeszcze 40 minut. Waldek ze swoim przyjacielem Antosiem doszli do wniosku, że przed tym przestawieniem nie zaszkodzi wypić po kieliszku. Poszli do pobliskiej restauracji. Tych kieliszków było sporo. Kiedy wrócili do teatru przedstawienie już dłuższy czas trwało. Bileterka nie chciała ich wpuścić. Przekupili ją. Powiedziała, że wprowadzi ich bocznym wejściem. Uchyliła drzwi i    pokazała gdzie mają cichutko wejść i usiąść.

    Weszli. W tym czasie Gustaw Holoubek głośno wygłosił swoją kwestię – „Skąd przybywacie zacni mężowie?” Waldek bez chwili wahania, równie głośno odpowiedział: -„ Z pegeeru Boćki proszę pana.”

    Sala ryknęła śmiechem. Śmiali się też na scenie i w garderobach. Spektakl został wznowiony dopiero po 10 minutach.

                                                                         

                                                                           Piaseczno 18.09.2022r.

                                                 

niedziela, 31 lipca 2022

Humoreska nr. 111

  

              


         

                         KRÓL KTÓRY LUBIŁ ZIELONE

                                           

      Dawno, dawno temu panował w Polsce Król Kazimierz. Jego największą troską było dobro ludu. Wiedział dobrze, że magnateria i szlachta zawsze sobie poradzi. Dbał zatem aby chłopom nie działa się krzywda, a sądy były sprawiedliwe. Co roku, w maju, Król wyruszał na 3 tygodnie w objazd po swoich włościach aby naocznie zobaczyć jak rozwija się kraj i jak żyją ludzie. Po takiej podróży wydawał różne edykty i zarządzenia. Lud kochał swego Króla.

     Podróżował wspaniałą karetą. Za nim jechała na kilku pojazdach służba i  zaopatrzenie oraz drużyna rycerzy. Zatrzymywał się w szlacheckich dworkach lub w magnackich pałacach.

     Namiętnością Króla Kazimierza była przyroda. Kochał las, pola i łąki. Każda pora roku Go cieszyła, ale najbardziej lubił wiosnę z jej cudowną zielenią. Ten kolor fascynował Go. Jego tron tam gdzie nie był złoty, był zielony. Większość jego szat była zielona, sypialnia także w zielonej komnacie.

     Pewnego dnia zajechał do pałacu Branickich. Nie zaskoczył gospodarza, miał magnat swój wywiad. Przyjęcie było wspaniałe. Witała Króla cała rodzina gospodarza, wraz z jego prywatną armią i orkiestrą.  Stoły uginały się od jadła i napitków.

     Następnego dnia, nikogo nie uprzedzając, Król wstał o świcie i wyszedł na folwark. Pierwszym człowiekiem jakiego spotkał był oborowy. Zatrzymał go. Zapytał czy wie z kim rozmawia? Tamten zdjął czapkę, pokłonił się i powiedział: -  „Rozmawiam z naszym ukochanym Królem Kazimierzem.”

    Król długo wpatrywał się w tego chłopa i coraz bardziej się dziwił. Ten człowiek był idealnie podobny do niego. We wzroście, w ruchach, nawet głos miał podobny. Przez mement pomyślał, że to jeszcze działają trunki z kolacji. Ale nie, przednim stało jego odbicie.

      Powiedz mi jak masz na imię? – Jan, Miłościwy Królu, ale wołają na mnie Zielony, bo mój świętej pamięci ojciec uwielbiał wszystko co zielone.

      Powiedz mi Janie czy twoja matka nie pracowała na Królewskim Dworze?

      Matka nigdy nie była we Dworze, ale mojego Ojca wysłał na służbę Pan Hrabia Branicki. Tam przepracował trzy lata. Jak opowiadał był ulubionym sługą Jej Wysokości Królowej. Był przy Niej o każdej porze i w dzień i w nocy.

       Król Kazimierz stał osłupiały. Myślał: - Mam przed sobą brata i co ja mam teraz zrobić z sobą i z nim? On nie wgląda na durnia, też pewno domyślił się czego jego ojciec dokonał. Co robić? Co robić? A moja Matka, do śmierci żałowała, że ma tylko mnie, pewnie nie było drugiej okazji z zielonym.

 

                                                                       Piaseczno 23.07.2022r.

piątek, 27 maja 2022

Humoreska nr 110 SKRZYDŁA CZY MIOTŁA

    


       

                      SKRZYDŁA CZY MIOTŁA 

     W Warszawie, na Pradze, na ulicy Benedykta, w zadbanym domku, w saloniku siedziały trzy najprawdziwsze, warszawskie wytworne damy. Siedziały i jedząc wspaniałą szarlotkę, upieczoną przez gospodynie, popijały na przemian to kawą to winem. Gospodynią była Małgorzata, dwie pozostałe to Wanda i Róża. Wszystkie trzy były świeżymi emerytkami. Znały się od lat bo pracowały w jednej szkole jako nauczycielki.  

   Na czwartym fotelu siedział szpakowaty pan Wojciech, mąż gospodyni i obserwował z satysfakcją jak paniom smakuje, jego produkcji wino z czarnej porzeczki. Siedział tak już ponad godzinę bez słowa bo panie nieprzerwanie mówiły, mówiły, mówiły. Trzeba przyznać, że jak przystało na inteligentne towarzystwo, nigdy nie mówiły trzy na raz, co najwyżej dwie.

    Gospodarze mieli dwie córki. Starsza Julita poszła w ślady ojca, skończyła politechnikę i razem z mężem, też inżynierem budowali mosty. Młodsza Teresa skończyła medycynę i wyszła za mąż za kolegę z roku Władka Kuleszę. Kuleszowie stanowili klan lekarski. Siostry, bracia, bratowe, szwagrowie, wujowie, kuzyni bliżsi i dalsi to lekarze. Większość z nich pracowała w Anglii. Najlepszy chirurg, 49 letni Jan latał do Londynu w co drugi piątek, tam robił kilka trudnych operacji i w niedzielę wieczorem wracał z kupą forsy.

    Małgorzata uwielbiała małe dzieci. Uczyła tylko w klasach 1 – 3. Marzyła o tym aby mieć z pół tuzina wnucząt i kochać je bezgranicznie. Rozpaczała gdy Julita trzykrotnie nie donosiła ciąży. Straciła nadzieję, że w 10 lat po ślubie może jeszcze  urodzić. Tereska urodziła, cudnej urody, Agnieszkę w 7 miesięcy po ślubie, ale marna to była pociecha dla babci bo zaraz wyjechała z mężem do Anglii. Nie pomogły prośby i groźby by zostali w kraju. Wytargowała tylko matka tyle, że często będą odwiedzały Polskę to znaczy mamę i babcię.

     Rzeczywiście przylatywały często, na ogół co dwa miesiące. W tym czasie babcia rozkwitała. Nie mogła się napatrzeć na Agnieszkę, cieszyła się widząc jak pięknie się rozwija. Czuła, że kocha ją ponad wszystko. Była bezgranicznie szczęśliwa gdy mogła ponosić ją na rękach.

    Wyobraźcie sobie moje drogę, mówiła do swoich przyjaciółek Małgosia jaka byłam podniecona, tydzień temu, gdy moje skarby miały wylądować na Okęciu  10 po czwartej. Wstałam o szóstej rano żeby zdążyć ze wszystkim, a i tak nie wszystko zrobiłam z tego co zaplanowałam. Wojtek mnie popędzał, ale wyjechaliśmy chyba dopiero pół do czwartej. Zaraz na obwodnicy stanęliśmy w korku. Szlak mnie trafiał. 10 metrów do przodu i stoimy, znów 10 metrów. Boże zaczynam się modlić, niech się to wreszcie skończy. Dowlekliśmy się do Żwirki i Wigury i znów korek. Dzwoni telefon. Drżącymi rękoma odbieram, a tam głosik: Babciu gdzie jesteś? Myślałam, że zwariuję. Tłumaczę. Przepraszam. Miałam wtedy ogromne pragnienie mieć skrzydła. Boże jak bym leciała do swojego cudeńka.

     Następnym razem musisz wziąć do samochodu miotłę. – Odezwał się pierwszy raz tego wieczoru Wojciech.

     Wszystkie trzy spojrzały na niego.

     - A po co? Zapytała któraś.

    - Na miotle doskonale latają czarownice.

   Przyjaciółki wybuchły śmiechem

   Małgorzata się wściekła. Twoje żarty są, jak zwykle, idiotyczne. Krzyczała. Zamiast wozić samochodem wszędzie swoje cztery litery powinieneś  przesiądź się na miotłę – dowcipnisiu!

    Wojciech nie dał się sprowokować. Słodziutkim głosem odpowiedział: - Jak zwykle Kochana Małgosiu masz rację. Przy dzisiejszych cenach benzyny miotła może być dla mnie ratunkiem!

                    

poniedziałek, 9 maja 2022

hUMORESKA NR 109 S T R A Ż N I K

            


                                 S T R A Ż N I K   

     Gdy Władek był schylony i zbierał kurki, z tyłu usłyszał głośne – „Nie ruszaj się, ręce do góry!” Wyprostował się i obrócił. Pierwsze co zobaczył to pistolet skierowany do niego. Trzymał go w ręce postawny mężczyzna w jakimś mundurze. Władkowi odebrało mowę, za to mundurowy gadał jak najęty: „Mam cię draniu, zbierasz grzyby w rezerwacie przyrody, będzie cię to drogo kosztowało. W lesie Kabacki można spacerować po wyznaczonych szlakach i nic więcej. Dawaj dokumenty i to szybko!

     Władek odstawił koszyczek i spokojnym głosem powiedział: -„ Schowaj pan tę pukawkę i powiedz mi coś za jeden i jakim prawem straszysz ludzi.” Wyjął z portfela dowód osobisty i trzymając go w ręce, powiedział: „ No kto ty?”

     Spokój Władka udzielił się widocznie mundurowemu bo zaczął mówić normalnie, trochę się jąkając. „Nazywam się Józef Gawenda, jestem strażnikiem przyrody i mój Komendant nakazał mi chronić ten las przed grzybiarzami, a złapanych na gorącym uczynku karać mandatami. Pan zapłaci 500zł.”

    - A pan napisze raport dla przełożonego, czy tak? To masz pan tu mój dowód żebyś wiedział  kogo złapałeś.

     - O tak, będę musiał pisać ten cholerny raport, a tego bardzo nie lubię.

     - Panie Gawenda, ja byłem nauczycielem języka polskiego i dla mnie taki raport to pestka. Jak pan masz na czym pisać, to ja panu podyktuję. Siadajmy na tym powalonym drzewie i do roboty.

      - Bardzo chętnie panie Kowalski, dziękuję.

      Usiedli. Do kogo ten raport to pan sam napiszę. Dyktuję treść:

      W dniu dzisiejszym, na patrolu w Lesie Kabacki, w siódmym kwartale, dostrzegłem grzybiarza w odległości około 200m. Po długiej i wyczerpującej pogoni dopadłem złoczyńcę,  z trudem powaliłem go na ziemię i skułem mu ręce na plecach.

      - Panie Kowalski – przecież tak nie było.

      - Nie szkodzi panie Gawenda. Po pierwsze tu niebyło pana przełożonego, a po drugie niech wie jaką trudną i niebezpieczną pracę pan wykonuję.

      - Właściwie to pan ma rację.

      - To pisz pan dalej.

      Z jego dokumentów wynika, że nazywa się Władysław Kowalski, mieszka w Piasecznie, na ul. Onufrego Zagłoby 7 m 3. Ma lat 85, jest lekko zgarbiony i powłóczy lewą nogą. Miał w koszyku około 20 deka kurek i jednego prawdziwka. Grzyby rozrzuciłem po lesie żeby się posiały, a jemu wystawiłem mandat na 500 zł.

     Ten niepoprawny obywatel oświadczył, że mandatu nie przyjmie i nie zapłaci. Dalej tłumaczył, że jest samotny i ma 1300zł emerytury, że jak zrobi opłaty to mu zostaje 500 zł. Kupuję w Auchen, raz na tydzień kości i na nich gotuję zupy. Na chleb mu ledwie starcza. Na grzyby chodził zawsze i dalej ma taki zamiar. Jeśli uda mu się znaleźć więcej to sprzedaje na targu i wtedy może kupić kilka puszek piwa.

     Powiedział też, że będzie czekał na przyjście policji, żeby go aresztowali. Do aresztu pójdzie z ochotą, bo tam dają dobrze zjeść i to za darmo. Jak posiedzi ze trzy miesiące, to zaoszczędzi kupę forsy.

     Pouczyłem tego niepoprawnego draba o zakazie zbierania runa leśnego i o tym, że recydywista jest bardziej surowo karany. Następnie wyprowadziłem go na skraj lasu i dopilnowałem żeby nie wrócił. Co dalej trzeba zrobić tym Kowalskim to oczywiście Pan Komendant dobrze wie.

     Myślę, ze dzisiaj zrobiłem kawał dobrej roboty i zasługuję na uznanie Pana komendanta.

     -Dziękuje Panie Władysławie Kowalski, niech Pan dalej zbiera te grzyby!!!

 


hUMORESKA NR 108 CZEGO CZŁOWIEK NIE MOŻE

                                

                             


                                                     CZEGO  CZŁOWIEK  NIE  MOŻE 

       Edyta pracowała w magistracie małego powiatowego miasta. Była nadzwyczajnie pobożna. Regularnie chodziła do  kościoła. Miała narzeczonego Franka. Franek miał 24 lata i nadzieję, że wywinie się od służby w wojsku. Już kilka razy udało mu się, dzięki łapówkom i znajomościom, uzyskać odroczenie.

     Ze ślubem czekali na ostateczne wyjaśnienie sprawy wojska. Dla Edyty była to zmora. Regularnie żyła z Frankiem, a więc grzeszyła. W każdy pierwszy piątek miesiąca chodziła do spowiedzi, wyznając swoje grzechy i obiecując poprawę. Podświadomie wiedząc, że tej obietnicy nie dochowa  klepała bezmyślnie nakazane zdrowaśki.

    Na spowiednika wybrała wikarego Wojciecha. Była pod jego urokiem. Nikt inny, przy ołtarzu tak pięknie nie rozkładał rąk, nikt nie miał tak uduchownionej twarzy, nikt z taką gorliwością nie wygłasza słowa Bożego. Dla niej był istotą spoza ziemi. Po kilku podobnych do siebie spowiedzi ksiądz wikary zwrócił uwagę na Edytkę i przy każdej okazji uroczo się bo niej uśmiechał.

    Na kolejnej spowiedzi oświadczyła Wojciechowi, że przez ostatnie 10 dni nie grzeszyła bo Franka wzięli do wojska i to do marynarki, a to oznacza, że na trzy lata i jest zrozpaczona. Ksiądz długo pocieszał Edytkę i na koniec poprosił ją żeby przyszła do niego, przed wieczorem, bo dostał pralkę i nie wie jak obsługiwać to ustrojstwo. Poszła pełna niepokoju i wielkiego zdenerwowania.

    Garsoniera w której mieszkał ksiądz okazała się duża i luksusowo wyposażona. Najpierw posadził Edytkę przy stole z ciastem i kieliszkami do wina. Niby rozmowa toczyła się normalnie, ale ona była cięgle spięta. Wypiła dwa łyki wina, ale to nic nie pomogło. Wydawało jej się, że obok siedzi istota nadprzyrodzona. Kiedy ksiądz przytulił ją do siebie, a potem zaczął ją rozbierać była całkowicie sztywna i bezwolna. Zaniósł dziewczynę do łóżka i zrobił to na co miał ochotę bez jej udziału, ale to zauważał dopiero jak chciał się wycofać. Nie mógł. Ona bezgłośnie płakała. Po półgodzinnych próbach zdecydował się wezwać pogotowie. 

     Przyjechało. Położyli sklejonych golasów na nosze i przykryli prześcieradłem. Przytomnie zabrali ubranie dziewczyny i sutannę księdza. Na izbie przyjęć młoda lekarka nie wiedziała co zrobić. Zadzwoniła na odział chirurgiczny po pomoc. Przyszedł doktor Zych, znany humorysta, kpiarz i kawalarz. Obejrzał sklejonych golasów i wygłosił oświadczenie: -„Co Bóg złączył człowiek nie może i nie powinien rozłączać.”

     Wszyscy przy tym obecni gruchnęli śmiechem. Było ich sporo: kierowca, sanitariusz, pielęgniarka, sprzątaczka i dwoje lekarzy nie licząc dr. Zycha. Nic przeto dziwnego, że na drugi dzień całe miasto komentowało przygodę księdza Wojciecha, tworząc najdziwniejsze wersje. Przy okazji zastanawiając się czego człowiek nie może i nie powinien.

     Wikary cichutko i szybciutko został przeniesiony do innej parafii.

 

Humoreska nr 107 JABŁKA Z CUDZEGO OGRODU

   

                         

 

                                                   JABŁKA  Z  CUDZEGO  OGRODU

       Piórek był najbogatszym gospodarzem we wsi. Miał 15 hektarów ziemi i wielki ogród. W tym ogrodzie wyróżniały się dwie jabłonie tym, że rodziły najsmaczniejsze owoce. Nazywano je kosztelami i wszyscy we wsi wiedzieli o tym. Miał też Piórek dwie córeczki,  Justynkę i młodszą Marysie.

      Janek był jedynakiem, a jego rodzice należeli do najbiedniejszych. Mieli tylko hektar ziemi, jedną krowę, dwa świniaki i trochę drobiu. Żeby wyżyć pracowali często u bogatych gospodarzy, a i tak w domu nie przelewało się.

    Justynka z Jankiem chodzili do czwartej klasy. Pewnego wrześniowego dnia Justynka przyniosła do szkoły kilka słynnych koszteli. Jedno dała Jankowi. Było wspaniale. Tego dnia, przed wieczorem, Janek wrócił do domu z dużą ilością koszteli za koszulą. Matka zapytała skąd to ma? Odpowiedział, że od Piórka. Czy on o tym wie? Wie - odpowiedział Janek. Dał ci dopytywała się matką? Nie, gonił mnie, ale uciekłem.

    Ojciec mamy w domu złodzieja wygarbuj mu skórę – powiedziała matka. Ojciec wstał rozpiął pasek od spodni, a potem go z powrotem zapiął. Podszedł do marynarki, pogrzebał w kieszeni i powiedział: – Masz tu pieniądze, natychmiast pójdziesz do Piórka, zostawisz mu te pieniądze i przeprosisz gospodarza. Janek wiedział, że z ojcem niema żartów. Czerwony jak burak poszedł.

     Na drugi dzień, w szkole, Justynka opowiadała wszystkim o złodzieju Janku i jak musiał potem przepraszać. Cała klasa śmiała się z niego. Był wściekły. Najpierw miał zamiar zbić Justynę. Potem doszedł do wniosku, że z dziewczyną bić się nie będzie. Nawinął mu się prześmiewca Heniek. Tak go bił, aż pociekła mu krew z nosa. Ten pobiegł do nauczycielki na skargę. Wyszła awantura na całą wieś. Janek był nieszczęśliwy.

     Mijały lata. Janek był prymusem w szkole. Dużo czytał. Szczególnie interesowały go urządzenia techniczne. Nienawiść do Justynki stopniowo zmieniła się w sympatie z wzajemnością. Kiedy byli w ostatniej klasie, komitet rodzicielski zorganizował im wycieczkę do Warszawy. W pociągu siedzieli obok siebie, a w drodze powrotnej, kiedy było ciemno odważył się i pocałował Justynkę w nadgarstek.

    Dostał się do pięcioletniego technikum mechanizacji rolnictwa. Uczył się świetnie. Dostał stypendium. Był zadowolony i jego rodzice też. W miesiącach wakacyjnych praktykował u kowala w sąsiedniej wsi. Nauczył się, między innymi podkuwać konie.

   Jeszcze przed zakończeniem nauki razem z ojcem wybudowali, częściowo ze pożyczone pieniądze, dość obszerny warsztat. Na poddaszu był magazyn i malutkie mieszkanko w którym zamieszkał. Przez te lata jak był w technikum, zawsze gdy spotykał Justynkę uśmiechali się do siebie. Ona wyrosła na najpiękniejsza dziewczynę we wsi. Myślał często o niej jak o przyszłej żonie.

     Spotkał go cios. Kiedy rozkręcał swój warsztat Justyna wyszła za mąż. Jej mężem został Jąkała, właściwie Franek, a że się jąkał to tak go nazywali. Był niezbyt rozgarnięty, ale miał po matce 10 hektarów ziemi. Janek kalkulował, że mogli ją zmusić do tego związku, albo obawiała się staropanieństwa. Żałował, że wcześniej nie oświadczył się, albo przynajmniej że podkochuję się w niej. Stało się, musiał przełknąć tę gorzką pigułkę.

     Warsztat prosperował świetnie. Janek potrafił naprawić wszystko, od roweru do traktora. Kupował co raz więcej maszyn i urządzeń w tym także spawarkę. Pracował ciężko, ale miał duże dochody, Wspomagał rodziców, którzy byli z niego dumni.

     Pewnego dnia, w wiejskim sklepie spotkał Justynę. Wyglądała olśniewająco. Wyszli razem,  Zaczęli rozmawiać. Zapytała go czemu się nie żeni. Odpowiedział jej, że nigdy się nie ożeni bo żadna mu się nie podoba za wyjątkiem Justynki, a ta ma już męża. Ona machnęła ręką i powiedziała: Jaki z niego mąż. Smutna odeszła. Janek nie wiedział co o tym myśleć.  

     Minęło kilka dni. Justyna przyszła do warsztatu z garścią noży do naostrzenia. Popatrzyli na siebie, a potem wpadli sobie w ramiona. Noże upadły na podłogę. Całowali się bez pamięci. Zaprowadził ją na poddasze. Zostali kochankami.

      Utrzymać ich romans w tajemnicy we wsi to była trudna sztuka. Telefonów wtedy jeszcze nie było. Justynka wymyślała różne sposoby na porozumienie się. A to doniczka w oknie, balia przy drzwiach, lub suszące się buty na płocie. Kochali się przy każdej okazji:  w zbożu, przy sianokosach, u niego w warsztacie. Czasem spotykali się w mieści i szli do hotelu na kilka godzin. Oboje myśleli o jej rozwodzie, a potem małżeństwie, ale żadne nie potrafiło  zacząć rozmowy.

      Kiedy Janek był z nią czuł się najszczęśliwszym na świecie. Uwielbiał jej piersi, pieścił je i całował, nazywał je kosztelami. Kiedyś Justynka zapytała go czemu jej piersi uważa za jabłka? Śmiejąc się  odpowiedział: - Każdy gamoń wie, że najlepsze jabłka są z cudzego ogrodu.

 

                                                                                      

 



             


                          


niedziela, 20 marca 2022

Humoreska nr. 106 GATA

   

               

               

                                                         G A F A    

          Misia i Jurek poznali się i pokochali na studiach. Po uzyskaniu dyplomów w !961 roku pobrali się. Na skromnym weselu wuj Misi podarował im znaczną sumę pieniędzy stawiając jednocześnie warunek, że te pieniądze mają wydać na wycieczkę w Tatry. Sam był entuzjastą gór i co roku tam jeździł. Poradził im żeby zamieszkali w schronisku na Hali Kondratowej. Pojechali.

        Żadne z nich wcześniej nie było w Zakopanym, więc wszystko było dla nich nowe. Polecone Schronisko okazało się wielkim drewnianym budynkiem. Na parterze była kuchnia, jadalnia i pomieszczenia gospodarcze. Pietro zajmowało mniejsze i większe pokoje dla gości. Ogromny strych był wyłożony materacami i tam spali, w swoich śpiworach, niezamożni goście, Misia i Jurek też. Woda była doprowadzona ze strumienia, której ujęcie znajdowało się dwadzieścia metrów powyżej Schroniska. Rurą, pod wpływem grawitacji była rozprowadzona po całym budynku. Ubikacji nie było. Za to kilkanaście metrów od schodów, pośród pięknych świerków stała drewniana wygódka. Składała się z trzech kabin. Do każdej prowadziły drzwi, oczywiście z pięknie wyciętym serduszkiem i dwoma haczykami z zewnątrz i wewnątrz.

       Te wszystkie szczegóły budowli obejrzał Jurek zaraz pierwszego dnia jako świeżo upieczony inżynier budownictwa.

       Drugiego dnia  przy obiedzie do ich stolika dosiadło się małżeństwo. Gabriela i Maciej byli rok po ślubie, też po studiach. Od razu małżeństwa przypadły sobie do gustu. Ponieważ tamci byli tu już od tygodnia udzielali naszym bohaterom rad jak i gdzie się wybrać. Od tego czasu  często się spotykali lub chodzili na wspólne wycieczki. Szczególnie Gabrysia okazała się miłą i uczynną osobą.

       Piątego dnia pobytu, po południu  Misia z Jurkiem wybrali się na Kasprowy Wierch. W drodze powrotnej Jurek poczuł rewolucję w brzuchu. Kiedy byli ze sto metrów od Schroniska, powiedział do Misi: idź powoli bo ja muszę biec do wygódki. W biegu rozpiął spodnie i trzymał je w ręce. Dwie wygódki były otwarte, a trzecia była zamknięta na haczyk. Podciął go i tyłem wskoczył. Poczuł kogoś pod sobą i jednocześnie usłyszał krzyk. Zerwał się jak oparzony. Okazało się, że tam siedziała Gabrysia. Przeprosinom nie było końca. Wszystkiemu był winien Maciek. Miał za zadanie pilnować żeby Gabrysi nikt nie przeszkodził. Znudziło  mu się czekanie, zamkną żonę na haczyk i poszedł kilka kroków dalej, między świerki, oglądać zachód słońca. 

       Nadeszła Misia, gdy opowiedziano jej co się stało, powiedziała do Jurka: - Nie przypuszczałam, że możesz strzelić taką gafę.  

                                                                                               Piaseczno 13. 03. 2022 rok