Dowcipy

W ZSSR milicjant pyta Żyda: - Dlaczego nie wykazał pan krewnych za granicą? -A ja ich nie mam! - A brat w Izraelu? - Brat jest w domu, to ja jestem za granicą...

środa, 12 marca 2025

humoreska nr 122 MEDYTACJEE JANKA

 

                                             MEDYTACJE  JANKA

    Był rok 1952. Janek mieszkał na wsi i chodził do trzeciej klasy. Siedział na małym stołku i na taborecie mozolnie pisał. Pani nakazała przepisać 5 razy każde słowo w którym był błąd. Szybko policzył – 7 błędów, więc 7 razy 5 to 35, dużo roboty. Uwielbiał matematykę. Tu jest wszystko proste. 4 to 4, 8 to 8, a 7 razy 9 to zawsze 63. A w tym polskim nawymyślali: u i ó, ż i rz, e i ę, po co to wszystko, komu to potrzebne?

    Przy stole siedział Tata i Staniek, rozmawiali i palili papierosy. W pewnej chwili Tata zapytał: - A jak twój Franek? Janek wiedział, że Franek chodzi do szkoły w mieście. Staniek powiedział: - Mądre to, śkolone to, a tuman że aż strach.

   Jak to może być myślał Janek: mądry i tuman? U niego w klasie był Marek, ale wszyscy na niego wołali Grucha. Był wielki i silny. W każdej klasie siedział po dwa lata. Pani powiedziała raz, że jest największym głąbem w szkole.

   We wsi najsilniejszy i największy jest Józef Kosin, stary kawaler bo żadna panna nie chce go. Wanda od Kocielów, do której podwalał się powiedziała: - Wyrósł jak brzoza, a głupi jak koza. Czy jak ktoś jest silny to musi być głupi? Zastanawiał się Janek.

    Tyle  rzeczy jest niezrozumiałych choć by te mycie. Mama ciągle każe mi się myć. W sobotę wsadza mnie do balii i szoruje. Przecież każdy wie, że krowa się nie myje i żyje. Kury też się nie myją, a nawet uciekają pod dach jak pada i co?

    W niedziele wszyscy idziemy do kościoła. Dwa kilometry. W lecie boso, dopiero pod kościołem zakładamy buty. W kościele jest nudno. Czasem podoba mi się jak grają organy. Co chwila trzeba klękać albo stać lub siedzieć jak kto ma na czym. Marek od wuja Władka powiedział mi, że to po to aby ludzie nie posnęli. On ma 15 lat i nieraz mi coś tłumaczy.

    Ksiądz gada po łacinie i nikt nic z tego nie rozumnie. Dopiero kazanie jest zrozumiałe. Ostatnio krzyczał, że trzeba się modlić o zdrowie. Ja myślałem, że zanim zmarła na suchoty, na jesieni, piękna Kasia od Kordalskich to pół wsi modliło się o jej zdrowie, a Kordalscy dali pieniądze na msze i nic nie pomogło.

    We wtorek był pogrzeb starego Rochny. Jak wyprowadzali go ze wsi to na przemian śpiewał ksiądz z organistą – po łacinie. Nie wiedziałem o czym. Marek od wuja Władka powiedział, że jeden śpiewał: - Umarł bogaty! – a drugi odpowiadał: - Aby jutro też był taki!

     Nic z tego nie rozumnię. To oni modlą się o to żeby codziennie ktoś umierał i w dodatku bogaty?

 

 

 

NIE POWRÓCE DO GRZTBOBRANIA

    

       

NIE POWRÓCĘ DO GRZBOBRANIA

 

    Była godzina czwarta po południu gdy Czesio, leżąc na wersalce, zadzwonił do Janka i zapytał – Co robisz?

     Czytam gazetę, a co chciałeś?

     Chciałbym żebyś przyszedł do mnie bo po wczorajszej przygodzie z niedźwiedziem nie mogę dojść do siebie.

     Będę za 15 minut. Wypijemy po kieliszku to Ci się polepszy.

     Rzeczywiście już po kilkunastu minutach przyjaciele się witali.

     To opowiadaj mi o tym niedźwiedziu.

     Zacznę od początku. Jak wiesz uwielbiam zbierać grzyby.

     Tak, tak – jeździsz prawie przez cały rok, od marca do grudnia. Wiem, że w marcu zbierasz czarki, potem wszystkie inne, a w grudniu gąski. To opowiadaj Czesiu co Ci się przytrafiło.

    Pojechałem rano w rejon Wilgi, przeszedłem przez stary las aż do takiej samosiejki i oniemiałem.  Tyle rydzy nie widziałem w życiu. Zacząłem ciąć. Siedziały jeden przy drugim, małe, średnie i duże. Prawie wszystkie zdrowe. Po prostu cudo. Minęło chyba ze 40 minut, a mój kosz był pełen. Pomyślałem sobie a to się żona ucieszy. Jak jeszcze jeden kosz uzbieram to wystarczy i dla nas i dla wnuków.

    Podniosłem się z klęczek z zamiarem pójścia do samochodu i opróżnienia kosza.   Wtedy usłyszałem jakiś trzask, spojrzałem i zobaczyłem niedźwiedzia. Był jakieś 100 metrów ode mnie i szedł w moją stronę. Zacząłem uciekać, a on za mną. Biegnę, kosz mi przeszkadza, więc go zostawiłem. Oglądam się, a to bydle jest z 10m za mną. Pomyślałem – Czesiu już po tobie!

   Na moje szczęście ten niedźwiedź się poślizgnął i przekoziołkował. Ja dopadłem do samochodu i gaz do dechy. Dojechałem do szosy, potem jeszcze kawałek i stanąłem na poboczu. Byłem tak roztrzęsiony, że nic nie potrafiłem zrobić. Wtedy postanowiłem: do grzybobrania nie powrócę już nigdy. Po jakiejś godzinie przywlokłem się do domu. W nocy nie mogłem spać i jak widzisz do teraz jest ze mną kiepsko.

    Wypijmy Janku po kieliszku.

    Powiem Ci Czesiu, że Ty jesteś bardzo odważy, ja na twoim miejscu to bym ze strach w spodnie narobił.

    A jak myślisz Janku na czym ten niedźwiedź się poślizgnął?

 

                                                  Piaseczno marzec 2025r.

poniedziałek, 13 stycznia 2025

OBRUS

 

                                         O B R U S

 

  Po wojnie, w latach sześćdziesiątych, do miast i miasteczek napływali młodzi i wykształceni. Dostawali od państwa pracę i dach nad głową. Byli tymi, którzy dotąd w życiu niczego dobrego nie doświadczyli, to też cieszyli się tapczanem kupionym na raty, czy kompletem talerzy. Wzajemnie odnajdywali się i tworzyli grupy towarzyskie.

    W pewnym mieście powiatowym, w województwie Olsztyńskim powstała też taka grupa. W jej skład wchodziły małżeństwa:

 - Stanisława i Stanisław Opolscy – ona położna, on ginekolog, pracowali w miejscowym szpitalu.

- Katarzyna i Stefan Barscy – ona ekonomistka, on adwokat znany z ciętego języka i złośliwości.

 - Waleria i Maciej Cegły, on inżynier mechanik, a ona ekonomistka. Maciek był znany z nadużywania alkoholu.  Walerka szybko zasłynęła jako najbardziej elegancko ubrana kobieta w mieście. Miała bowiem ciotkę w Ameryce która przysyłała jej szałowe ciuchy, a ona  wiedziała jaki z nich zrobić użytek.

  - Maria i Marek Lerscy – on inżynier rolnik, a ona sadownik. Złośliwy Stefan opowiadał, że Marek najpierw zakochał się w dwóch szklarniach, które miała w posagu Marysia, a dopiero później w niej bo była niezbyt urodziwa. Marysię wszyscy lubili za jej dobroć, hojność i wieczny uśmiech. Lerskich nazywano badylarzami.

    Lata płynęły i nasza grupa dorabiała się. Pod koniec lat sześćdziesiątych każde małżeństwo miało już samochód. Wtedy mówiło się: - u ginekologa: ”Sto piczek i Moskwiczek”, u adwokata: „Jedna, druga sprawka i Warszawka”, „ badylarz ma duży dochód i duży samochód.”

      W początku maja !971 roku Stasia i Staś wyprawili dla przyjaciół huczne imieniny. W przeddzień Stasia szepnęła, w wielkiej tajemnicy, Kasi, że będą pieczone gołąbki. Oczywiście jeszcze tego samego dnia wszyscy o tym wiedzieli i nie mogli już doczekać się takiego rarytasu bo  nikt tego nigdy nie jadł takiego rarytasu.

    Stół zastawiony na osiem osób uginał się od jadła i napoi. Był rosół z makaronem, żurek z kiełbasą, schabowy z kapustą, golonka i mnóstwo sałatek. Oczywiście stały butelki z wyborową, dwa „Napoleony” z Peweksu przyniesiony przez gości i bułgarski „Ciociosan”. Ale najważniejszy był obrus. Ogromny, śnieżno-biały, wyszywany w cudne kwiaty. Wprost cudo. Panie nie mogły wyjść z zachwytu. Skąd go masz Staszka? – A to prezent od Teściowej!!!

     Cały pokój tonął w kwiatach, które przynieśli goście, a najwięcej Lerscy. Złośliwy Stefan powiedział: „Szkoda, że nie ma tu krowy bo by najadła się.”

  Atmosfera była wspaniała, sypały się dowcipy, alkohol płynął obficie. Po kilku godzinach Stasia przyniosła z kuchni ogromny tort. Podeszła do Maćka i powiedziała: „Postaw to na stole.” Maciek wstał, wziął paterę do prawej ręki podniósł do góry jak najwyżej i powiedział: „Patrzcie jakie cudo.” Potem zachwiał się, lewą ręko starał się złapać równowagę, prawa przechyliła się. Tort zsunął się z patery na wazę z czerwonym barszczem. Waza z hukiem potoczyła się w jedną stronę, tort w drugą po obrusie, na  kant stołu. ze stołu na kolana i brzuch jego żony okryte piękną suknią, a z kolan na podłogę.

    Zapanowała kompletna cisza.

     Stasia kucnęła i przyglądała się kawałom toru na podłodze i spokojnie powiedziała: „ Nic się nie stało.” Wtedy Maciek powtórzył bełkotliwym głosem:  „Nic się nie stało”, ciągle stojąc.

   W Walerkę  wstąpił czort - ryknęła: „Nic się nie stało ty moczymordo, a obrus, a tort, a moja suknia”??? Ludzie – gdzie ja miałam głowę kiedy zdecydowałam się wyjść za takiego dupka???   

    To ja Ci powiem, odezwała się – życzliwa całemu światu Marysia – było to w lesie, w samochodzie, przy otwartych oknach i drzwiach, twoja głowa spoczywała na tylnym siedzeniu, a zewsząd było słychać śpiew ptaków, a Tobie wydawało się, że jesteś w raju. Skończyła. Po chwili ciszy rozległ się gromkie brawa. Marysia spłonęła. O sponiewieranym obrusie już nikt nie pamiętał.

 

                                                                       Piaseczno grudzień  2024 rok