Dowcipy

wtorek, 31 stycznia 2017

Humoreska nr. 58. PIERWSZY WYJAZD "SYRENKĄ"

Znalezione obrazy dla zapytania samochód syrena

                                  

            Jesienią 1964 roku, do dyrektora Szpitala w Morągu, zgłosiła się, z nakazem pracy, Aleksandra Nałęcz-Bąk, młoda lekarka z mężem Józefem Bąkiem też lekarzem. Oboje skończyli  Białostocką Akademię Medyczną. Ola dostała przydział na pediatrię, a Józef na chirurgię. Byli zadowoleni. Już w lutym otrzymali niewielkie mieszkanko. Józek się cieszył. Ola wybrzydzała.                      Bo Oleńka, z domu Nałęcz, to nie był byle kto. Jej rodzice mieli duże gospodarstwo w Ożarowie pod Warszawą i zajmowali się uprawą warzyw. Zatrudniali kilkanaście osób. Takich wówczas nazywano - badylarzami. Nie bez zawiści. Uważała się za warszawiankę, a na studia poszła do Białegostoku bo tam miała wuja wśród profesorów. Ubierała się modnie, bo było ją na to stać. No może nie zawsze ze smakiem.  
                 Józia uwiodła na czwartym roku. Wielkiego wyboru nie miała. Wtedy na jednego studenta  przypadały 2,5 studentki. A było wiadomo, że jak na studiach nie złapie się chłopa to potem będzie jeszcze trudniej. W jej mniemaniu i jej rodziny, Józek był gołodupcem z pod Hajnówki, ale lepszy taki niż żaden. 
             Szybko wrośli w klimat miasta. W tych czasach przyszło tam wiele młodych ludzi po studiach. Nawiązali znajomości. Chodzili na bale. Korzystali z pięknej okolicy. Kłócili się o byle co. Pracowali, dyżurowali. Po dwu latach doszli do wniosku, że mogliby kupić sobie "syrenkę " na raty. Jak by co to Tatuś nam pomoże - powiedziała - Oleńka.
                Potrzebne były prawa jazdy, więc zapisali się oboje na kurs. Józek uważał Olę za wielkie beztalencie i był pewien, że nie zda egzaminu. Zdała za pierwszym razem. On trzy razy oblewał bo wcześniej "pożarł" się z instruktorami. Dopiero "telefon" Dyrektora Szpitala zadziałał.
                Podpisali i wpłacili co trzeba. W marcu 1967 roku miała być wymarzona "Syrenka". Była.
Oleńka marzyła o kolorze jasno zielonym. Józef uważał, że lekarz powinien mieć samochód idealnie biały. Okazało się, że mogą wybierać dowolną z pośród czterech sztuk, wszystkich w jednym kolorze, ni to białym, ni to szarym. Radości i tak było wiele. 
              Pomagał im znajomy kierowca z pogotowia - Czesiu. Pojeździli, w wielkim napięciu, po uliczkach Morąga. Postawili przed swoim blokiem. Po trzy razy, oboje sprawdzili czy zamknięta i poszli do mieszkania. Na jutro, w niedzielę, zaplanowali sobie dalszą wycieczkę. Żeby nabrać wprawy ja muszę przejechać co najmniej ze 30km - powiedziała Ola. Dobrze - odburknął.
                Po niewielkiej sprzeczce, kto ma jechać pierwszy, za kierownicą usiadła oczywiście Ola. Ujechali około 8km i Józek powiedział: 
                 - Tu, zaraz za zakrętem, będzie przejazd kolejowy, więc uważaj.
              - Dobrze Kochanie - powiedziała Oleńka - Ty patrz w prawą, a ja będę patrzyła w lewą. Minęła chwila i "Syrena" walnęła w zamknięty szlaban. Po 30-stu sek przejechał ekspres. Skończyło się na strachu i zdemolowanym aucie.   






                                                                         

piątek, 27 stycznia 2017

Humoreska nr 57 WIELKI SUKCES


                                         Znalezione obrazy dla zapytania linia telefoniczna   

            Na Wielkanoc, w roku 1954-tym, do ciotki Zosi przyjechał, jej wychowanek - Józek Mańka. A działo się to wszystko w powiecie mławskim na typowej Polskiej wsi. Józkowi zmarła matka przy porodzie jeszcze przed Wojną. Ojca zastrzelił niemiecki żandarm,  gdy ten uciekał przed aresztowaniem za świniobicie. Sierotą zaopiekowała się siostra matki, właśnie ciotka Zosia.
             Gdy licznie zgromadzona rodzina siedziała, przy suto zastawionym stole, w Poniedziałkowe popołudnie, niespodziewanie przyszedł stary Jakub Kociela. Od progu zaczął przepraszać za najście, przyszedł bo ma sprawę do Józia. Jakub był we wsi osobą bardzo szanowaną, więc posadzoną go na honorowym miejscu i poproszoną by powiedział z czym przychodzi.
             Jak pewno wiecie, zaczął Jakub, miałem aparat, dobry aparat, jeszcze z przed Wojny. Służył mi wiele, wiele lat i dobrze służył. Takiego dobrego bimberku nikt nie robił. Wszyscy głośno przytaknęli. Stało się nieszczęście, ciągnął Jakub, jakiś drań ukradł mi aparacik choć był dobrze schowany w lesie w dziupli. Józiu w tobie nadzieja, wiem że pracujesz w Stoczni Gdańskiej jako ślusarz. Kto jak nie ty zdobędzie mi miedzianą rurkę grubą na palec, chociaż ze dwa metry. Reszta to już nie problem. 
            Kolejny raz Józiu przyjechał na sianokosy. Przywiózł rurkę, 2,5 m. Jakub był szczęśliwy. Z wdzięczności zaproponował Józiowi swoją wnuczkę Tereskę za żonę. Do dziś tworzą dobrą parę. Jak na tym przykładzie widać i za 2,5m miedzianej rurki można mieć dobrą żonę, ale nie każdy ma takie szczęście.
           Najtrudniejsza operacja przy aparacie to wygięcie rurki w spiralę. Do pomocy Jakubowi zgłosił się Antek Warzecha, nazywany we wsi Gamoniem. Żeby wyszła spirala trzeba czegoś okrągłego. Nie ma sprawy powiedział Gamoń. Pobiegł do siebie i przyniósł dwa gwoździe i młotek.
Gwoździe wbił u podstawy słupa telefonicznego, który stał pośrodku wsi, odpowiednio je zakrzywiając, włożył koniec rurki w tak utworzony uchwyt i zaczął wyginanie. W międzyczasie zeszło się sporo ludzi. Jeszcze chwila i spirala była gotowa. Pierwszy zapytał Jakub - Jak ją teraz zdejmiesz? Zebrani zaczęli się śmiać. Gamoń poczerwieniał i przez chwilę stał bezradnie, po czym pobiegł do siebie i przyniósł piłę. Pomógł mu jego kolega i błyskawicznie przecięli slup tuż przy ziemi. Słup się przewrócił, druty popękały.
           Na miejscu znalazł się sołtys Jan Wasiek. Powiedział do ludzi: jak by co to nikt nic nie widział, to zrobili jacyś obcy, pewno partyzanci.
          Już tego dnia i przez dwa następne we wsi było pełno milicji i funkcjonariuszy UB. Przesłuchiwali wszystkich, od dzieci w szkole do ślepych i głuchych staruszek. Koniecznie chcieli znaleźć sabotażystę. Nie znaleźli. Nikt nic nie widział, ale wszyscy uważali, że to zrobili partyzanty.
              Gdy sprawa " przyschła", sołtys zwołał zebranie i powiedział, że mieszkańcy naszej wsi odnieśli wielki sukces. Ale na tym nie koniec - grzmiał - Niech nikt nie waży się pisnąć w tej sprawie chociaż słówka do obcego czy to na trzeźwo, czy po pijanemu. 



 
               

wtorek, 3 stycznia 2017

Humoreska nr 56 ŚLAD

                         
                                                          
                                              Znalezione obrazy dla zapytania łan zboża             

               Maria i Józef  Dąbrowscy  byli rolnikami na mazowieckiej wsi. Wiedzieli od swoich rodziców, że ich rodzina od wielu pokoleń zawsze tam żyła. Cieszyli się opinią dobrych i pracowitych ludzi. Kiedy w 1976 roku Józef przejmował gospodarstwo po swoich rodzicach miał do dyspozycji 15 ha ziemi ornej. Przewidywał, że przyszłość należy do dużych gospodarstw, to też skupywał ziemię przy każdej okazji. Gdy nastały zmiany w Polsce miał już 56 hektarów.
               Jeszcze "za komuny" wybudował najpierw duże budynki gospodarcze, a potem piękny, nowocześnie urządzony dom. Stopniowo przekształcał produkcję w kierunku hodowli bydła mlecznego. Zrezygnował z uprawy ziemniaków i warzyw. Obsiewał pola kukurydzą, lucerną i zbożami paszowymi.  
               Mieli Dąbrowscy trzech  udanych synów. Od najmłodszych lat byli wdrażani do pracy i uczciwego życia. Wszyscy trzej ukończyli technikum rolnicze. Adam i Grześ poszli na studia, a potem w świat. Tylko najmłodszy - Jaś - pozostał z rodzicami, ku ich wielkiej radości, z zamiarem przejęcia kiedyś gospodarstwa. 
               Mijały lata. Jaś stopniowo przejmował zarządzanie gospodarstwem. Cała biurokracja była na jego głowie. Biegle posługiwał się komputerem. Obora, w której stało 70 mlecznych krów była całkowicie zmechanizowana. Mieli trzy traktory, dwa kombajny i wiele innych niezbędnych w gospodarstwie maszyn. Jaś nie tylko umiał obsłużyć każdą maszynę, ale jak było trzeba to i naprawić. Oczywiście jeździł pięknym samochodem. Miał na wsi opinięj "złotej rączki". Nic więc dziwnego, że stanowił dobrą partię dla wiejskich panien. 
                Matka Jasia, Maria, coraz częściej utyskiwała na ciężką pracę i pogadywała, że przydała by się jej synowa. Był jednak problem. Jaś, od najmłodszych lat był bardzo nieśmiały. Skończył 24 lata, a jak rozmawiał z dziewczyną to się jąkał i czerwienił..Na wiejskie dyskoteki chodził niechętnie. Kolegów miał sporo, ale co to za kolega co to nie pije i nie pali.
                Było we wsi kilka panien na wydaniu i każda patrzyła na Jasia łaskawym okiem. Jednak on nie zdobył się na żaden gest, żeby zbliżyć się do którejkolwiek. Miał jednak swoją tajemnicę. Żyli na wsi Krawczykowie. Mieli małe gospodarstwo i wiejski sklepik. W tym sklepiku sprzedawała ich córka - Anka. Jaś często zachodził do tego sklepiku i pozostawał tam dłużej niż było potrzeba. Lubił patrzeć na jej zgrabne ruchy i piękną figurę. Ona też z nim chętnie rozmawiała i starała się zatrzymać go jak najdłużej.
                Pewnej majowej niedzieli, po mszy w kościele, Jaś zdobył się na odwagę, podszedł do Anki i zapytał czy by nie poszła z nim na spacer? Zgodziła się chętnie. Umówili się na czwartą po południu.
               - Dokąd mnie zaprowadzisz? Zapytała Anka gdy się spotkali.
               - Pokażę Ci swoje pola.
             Była trochę zdziwiona. Szli, w milczeniu, miedzą, między zbożami. Przeszli przez niewielką dolinkę a potem na dość pokaźne wzgórze.
              - A teraz odwróć się - powiedział Jaś - masz przed sobą 6 hektarów mojego jęczmienia.
              Patrzyła. Najpierw widziała tylko zielony łan, potem dostrzegła jakieś ciemniejsze plamy. Te plamy zaczęły układać się jej w litery, a litery w słowa -  KOCHAM ANIĘ.
              Zaniemówiła. Popatrzyła na Jasia. On patrzył na nią i już wiedziała, że to prawda.
              - Jasiu przecież po żniwach nie pozostanie z tego żadnego śladu.
              - Po żniwach i na zawsze ŚLAD pozostanie w moim sercu...