Dowcipy

środa, 26 sierpnia 2020

Humoreska nr. 84 MUZYKA NIE DO ZNIESIENIA

 


                                                  

    

   Jurek urodził się na wsi jako najmłodszy z czterech braci. W szkole podstawowej, a potem w średniej był prymusem. Widząc to, ojciec postanowił, że będzie studiował na Politechnice Warszawskiej. Wybrał informatykę. Po 5-ciu latach otrzymał dyplom, inżyniera magistra, z wyróżnieniem. Ze znalezieniem dobrze płatnej pracy nie miał problemu. Jako nie tylko zdolny, ale i przystojny dziewczyn miał zawsze kilka. Wybrał Kasię, warszawiankę.   

     Kasia była „cud dziewczyna”. Kiedy zawiózł ją na wieś bardzo spodobała się jego rodzicom i braciom, nie tylko za urodę ale i za miły sposób bycia. Była po studiach i pracowała jako analityk laboratoryjny. Po ślubie jej rodzice nalegali żeby zamieszkali razem z nimi, może dlatego, że była jedynaczką.

   Po półtora roku urodziła im się Zosia. Babcia chętnie włączyła się w wychowanie dziecka. Ta sytuacja nie bardzo podobała się Jurkowi. Od dawna chciał być „panem we własnym domu.” Oszczędzał każdy grosz, brał dodatkowe prace i stąd ich konto rosło nawet po kilkanaście tysięcy miesięcznie. Pojechał na wieś i zrzekł się swojego udziału w gospodarstwie. Bracia i rodzice uradzili, że wspólnie dadzą mu 100 tysięcy na mieszkanie. Szczęśliwy wrócił do Kasi. Ona nie była tak zachwycona, bo pomoc mamy w wychowaniu Zosi była dla niej bezcenna. Jednak bez grymasów zaaprobowała pomysł Jurka.        

    Banki nie robiły im problemu z udzieleniem pożyczki . W tej sytuacji pozostało tylko szukać coś odpowiedniego. Szukali, pytali, a szczególnie Jurek. Po wielu oględzinach i przymiarkach wybrali mieszkanie w czteropiętrowym bloku, z czasów Gierka, na drugim piętrze o powierzchni 55 m2. Były tam trzy malutkie pokoje, jeden większy, kuchnia i łazienka. Całość w dobrym stanie i co najważniejsze stosunkowo tanie. W pobliżu był park Arkadia ze stawem. Kasia planowała tam spacery z Zosią. Jurkowi też było na rękę bo z Mokotowa do pracy w Śródmieściu miał blisko.

      W sobotę i niedzielę przeprowadzali się. Z niedzieli na poniedziałek spędzili pierwszą noc na swoim. Jurek był zachwycony. Kiedy zasiedli do obiadu, po raz pierwszy sami, przygotowanego jeszcze przez mamę Kasi, z dołu dobiegły ich dźwięki fortepianu. Jakieś niekończące się gamy, urywane i fałszowane melodyjki. Kasia chwyciła się za głowę i zawoła: „ - Boże ja tego nie wytrzymam, boli mnie głowa. Kiedy się to skończy?” Trwało to ponad godzinę, potem było 15 minut cicho i znów dźwięki fortepianu aż do siódmej.      

  Jureczku, powiedziała Kasia, ja już od najmłodszych lat mam nadwrażliwość słuchową. To schorzenie nazywa się mizofonia albo hiperakuzja. Bardzo cię przepraszam, że wcześniej nie powiedziałam ci o tym. Ta przypadłość objawia się tym, że dźwięki powodują:

   - silne poczucie dyskomfortu;

   - rozdrażnienie i złość;

   - czasem agresje;

   - lęk i chęć ucieczki do miejsca gdzie jest cicho i inne.

   Wybrałam pracę w laboratorium bo tam jest na ogół cicho. Moi rodzice wydali  mnóstwo pieniędzy na moje leczenie. Z niewielkim skutkiem, bo ta wada trudna jest do wyleczenia. Jeszcze raz przepraszam cię.

    Nie martw się Kasieńko, poradzimy sobie, a teraz pójdę porozmawiać z tą pianistko. 

    Kiedy wyszedł na korytarz, pomyślał, że może lepiej najpierw zapytać sąsiadów. Poszedł piętro wyżej i zapukał do drzwi nad swoim lokum. Otworzyła mu miła pani, w średnim wieku. Przedstawił się. Bez chwili wahania zaprosiła go do środka. Robert – zawołała – pan, nasz nowy sąsiad chce z nami porozmawiać.

     Wyszedł z pokoju szpakowaty pan, przystojny i elegancki. Jurkowi przypomniał swojego ulubionego profesora. Podali sobie ręce i weszli do środka. Usiedli w wygodnych fotelach.

     W moim mieszkaniu trudno wytrzymać, dzięki fortepianu są nie do zniesienia, rozpoczął rozmowę Jurek. Kto  mieszka na pierwszym piętrze? Pan Robert pokiwał głową i powiedział: - Tam mieszka „artystka od siedmiu boleści”. Nazywają ją Aldona, okropny babsztyl, jest skłócona ze wszystkimi sąsiadami. Jak się domyślam utrzymuje się z nauczania gry dzieci. Od poniedziałku do piątku przychodzi do niej dwoje albo i troje i z każdym tłucze godzinę. Sąsiedzi po wyciszali ściany lub podłogi, my też.

     Pana poprzednik sądził się latami z tą artystką. Stracił tylko pieniądze. No cóż – „Wolność Tomku w swoim domku.” Nie radzę panu rozmawiać z to Aldoną, bo obrzuci  pana takimi słowami jak przedwojenny dorożkarz i na tym się skończy. Współczuję panu, tym bardziej, że żona jest uczulona na dźwięki. Pewnie państwo wyprowadzą się, a szkoda bo z takimi miłymi sąsiadami można zaprzyjaźnić się.     

 Po powrocie do siebie, opowiedział Kasi jak sprawy stoją. Postanowili, że Kasia z córką wróci do rodziców, a w soboty i niedzielę będą spędzać razem. On tymczasem zajmie się sprzedażą tego pechowego mieszkania.

     Poszedł do biura nieruchomości, tego samego gdzie kupował to mieszkanie, powiedział, że wjeżdża na kilka lat za granice i chcę sprzedać jak najszybciej. Cenę wystawił jeszcze tańszą o 20 tysięcy niższą niż sam zapłacił. Miał żal do siebie za to, że poprzednio szukał taniego.

     Nie minęło dwa tygodnie i zadzwonili z biura że jest kupiec. Umówili się na  oglądanie mieszkania. Potencjalnym kupcem okazał się zwalisty człowiek w średnim wieku o imieniu Robert. Obejrzał mieszkanie i powiedział, że mu odpowiada i je kupi pod warunkiem, że utarguje jeszcze 5 tysięcy.

     Jurek zgodził się i ustalili, że spotkają się u notariusza. Wymienili się telefonami i Jurek miał powiadomić Roberta o miejscu i czasie transakcji. Intensywnie zastanawiał się, czy powiedzieć kupującemu o sąsiadce Aldonie. Przecież on by tego mieszkania nie kupił gdyby wiedział czym to pachnie. Ale gdy mu powie to może się rozmyśli? Tak źle, a tak niedobrze. Wpojona w domu Jurkowi uczciwość zwyciężyła.

     Spotkanie u notariusza wyznaczył kupującemu o pół godziny wcześniej, aby ten miał czas na zastanowienie się. Gdy Robert usłyszał o pianistce roześmiał się i powiedział: - Mam troje dziec,i w tym mieszkaniu każde będzie miało swój pokój. Mieszkanie jest tanie więc je kupuję. Moja rodzina tworzy orkiestrę dętą. Ja gram na puzonie, żona na waltorni, Wojtek na saksofonie, a najmłodszy Jaś to perkusja. My się tej Aldony nie ulękniemy. Zagramy jej tak, że ona pomyśli o przeprowadzce.

 

 


 

 

piątek, 7 sierpnia 2020

Humoreska nr 83 OKRUSZKI

 

       


                                    Boks – kategorie wagowe - Marcin Bąk - Trener personalny Warszawa ...

                                                                                           Piaseczno sierpień 2020 r.

                                                   OKRUSZKI    

       Monika urodziła się dokładnie w 9 miesięcy po weselu jej rodziców, Hani i Władka. Hania i Władek chodzili do jednej klasy w szkole wiejskiej, a potem 5 lat do technikum rolniczego w mieście. Zaraz po maturze, jako dziewiętnastolatki wzięli ślub. Władek był jedynakiem, a Hania miała 2 siostry.

       Ojciec Władka gospodarował na 25-ciu hektarach. Był człowiekiem o słabym zdrowiu, ale jak mówili sąsiedzi o mądrej głowie, to też jego gospodarstwo kwitło. Hodował zawsze około 15-stu dojnych krów i posiadał niezbędne maszyny w tym traktor.

      Dla Władka to było mało. Będąc jeszcze w technikum namówił ojca żeby zbudował nowoczesną oborę na 40 stanowisk.  Sam pracował po 16 godzin, ciągle dokształcając się. Hania dostała w posagu 10 hektarów. Kolejne 10 wydzierżawił. Był pewien, że może gospodarować z rozmachem.

      Zaczął od wymiany bydła rasy polskiej na rasę holsztyńsko-fryzyjską. Na wsi te krowy nazywano holenderkami. Taka krowa w okresie laktacji dawała do 50-ciu litrów mleka, a niektóre i więcej.

     Po kilku latach rozbudował oborę o dalsze 20 stanowisk. Takie stado wymagało ogromnej ilości paszy. Dokupił 20 hektarów ziemi. Mając teraz 55 h. w tym 10 h. łąk, mógł gospodarować z rozmachem. Cięgle kupował niezbędne maszyny, m.in. dojarkę rurową i chłodnie  która schładzała mleko do 30C. Jego produkt był najwyższej jakości, więc otrzymywał po kilkadziesiąt tysięcy zł miesięcznie.

      Gdy Moniczka miała rok urodziła się Zosia. Kilka dni później Władek spotkał lubianego we wsi kpiarza Adama Waśka, ten pogratulował mu drugiej córki. Władek odpowiedział mu, że wolałby syna, byłaby wtedy parka. Na to Adam: Słuchaj Władek – U chłopa zucha pierwsza dziewucha, a u prawdziwego zucha to i druga dziewucha a bywa, że i trzecia. A tak poważnie to ci powiem Władziu: jesteś młody, zdrowy i silny możesz mieć i pół tuzina dzieci to wśród nich znajdą się i synowie. O Boże zawołał Władek, a kto by to ogarnął? Masz mądrą i pracowitą żonę i dwie babcie na miejscu, dadzą radę. Władek długo myślał nad tym co usłyszał.

      Minęło półtora roku i  urodziła  się Kasia. Władek był nie pocieszony, ale nic nie powiedział. Hanka wiedziała, że sprawiła mężowi zawód, ale co mogła  zrobić?

        Pewnej niedzieli Hanka powiedziała, że źle się czuje i nie wstanie z łóżka. Co znów jesteś w ciąży?  - zapytał niezbyt grzecznie Władek. Nie – odburknęła. Jutro zawieziesz mnie do lekarza.

Badanie trwało długo. Władek siedział w poczekalni i opadły go czarne myśli, może to rak? Bardzo kochał Hanię i nie wyobrażał sobie życia bez niej. Kiedy nareszcie otwarły się drzwi, Władek miał oczy pełne łez. Pan doktor poprosił go do środka i powiedział: - Za dwa i pól miesiąca żona urodzi panu syna. Na pewno syna – wyksztusił Władek. Proszę pana, gdyby to był 16-y lub 18-ty tydzień ciąży to mogły być wątpliwości. Z pomocą aparatu USG widziałem fifiorka pańskiego syna. Daję gwarancję.

      Władek był szczęśliwy. Zapłacił lekarzowi dwa razy więcej niż zazwyczaj. Wziął Hanię na ręce i zaniósł do samochodu. Po drodze ustalili, że o swoim szczęściu nikomu nic nie powiedzą, aż do porodu.

      Kiedy Władek przywiózł ze szpitala Hanię z Markiem, dziewczynki rzuciły się oglądać braciszka. Monika powiedziała: -Taki malutki jak okruszek. Siostry zawtórowały jej – okruszek, okruszek. I w taki sposób nie było Marka lecz Okruszek.

     No to mamy już wszystkie dzieci – powiedział Władek do Hanki – gdy urodził się im  drugi syn, Jurek. Dziewczynki zaśmiewały się – mamy teraz dwa okruszki.

      Duże gospodarstwo wymagało ogromu pracy i to w „ piątek, świątek i niedzielę”. Nie wiele pomagała mechanizacja, a było tego dużo: dwa traktory, ładowarka, kombajn zbożowy, wózek do rozwożenia paszy dla bydła, owijarka do bel z sianem, sieczkarnia kukurydzy i wiele innych. Szczególnie dumny był Zenek z zainstalowania agregatu prądotwórczego, który włączał się samoczynnie gdy zabrakło prądu w sieci. Ręczny udój 60-ciu krów był nie do zrealizowania.

     Rodzina rozrosła się więc dom zrobił się za ciasny. Władek dobudował piętro i piękne poddasze. Pierwszy we wsi zainstalował windę. Dzieci sąsiadów przybiegały oglądać to cudo, a dumna Monika woziła je od piwnicy aż po strych.

     Okruszki poszły do szkoły i szybko zdobyły sławę łobuzów. Pewnego dnia przynieśli, za koszulami, dużo jabłek. Matka zapytała – skąd te jabłka?

- Z sadu od Kamińskiego – odpowiedział Marek.

- A on o tym wie?

- Wie, bo nas gonił – wydukał Jurek.

- Ojciec – mamy w domu złodziei, wygarbuj im skórę i to dobrze.

    Władek wstał od komputera i powiedział: - Macie tu pieniądze, dacie je Kamińskiemu i przeprosicie Go. Ja to sprawdzę. Chłopcy ze spuszczonymi głowami ruszyli do drzwi.

    Minęło kilkanaście pracowitych lat. Dziewczęta kolejno wychodziły za mąż. Okruszki już nie były okruszkami, ani nawet okruchami, wyrośli jak dęby. Obaj studiowali i uprawiali boks, waga półciężka.

    Niech by im tylko ktoś podskoczył…