Jurek
urodził się na wsi jako najmłodszy z czterech braci. W szkole podstawowej, a
potem w średniej był prymusem. Widząc to, ojciec postanowił, że będzie
studiował na Politechnice Warszawskiej. Wybrał informatykę. Po 5-ciu latach
otrzymał dyplom, inżyniera magistra, z wyróżnieniem. Ze znalezieniem dobrze
płatnej pracy nie miał problemu. Jako nie tylko zdolny, ale i przystojny
dziewczyn miał zawsze kilka. Wybrał Kasię, warszawiankę.
Kasia była „cud dziewczyna”. Kiedy zawiózł
ją na wieś bardzo spodobała się jego rodzicom i braciom, nie tylko za urodę ale
i za miły sposób bycia. Była po studiach i pracowała jako analityk
laboratoryjny. Po ślubie jej rodzice nalegali żeby zamieszkali razem z nimi,
może dlatego, że była jedynaczką.
Po półtora roku urodziła im się Zosia.
Babcia chętnie włączyła się w wychowanie dziecka. Ta sytuacja nie bardzo
podobała się Jurkowi. Od dawna chciał być „panem we własnym domu.” Oszczędzał
każdy grosz, brał dodatkowe prace i stąd ich konto rosło nawet po kilkanaście
tysięcy miesięcznie. Pojechał na wieś i zrzekł się swojego udziału w gospodarstwie.
Bracia i rodzice uradzili, że wspólnie dadzą mu 100 tysięcy na mieszkanie.
Szczęśliwy wrócił do Kasi. Ona nie była tak zachwycona, bo pomoc mamy w
wychowaniu Zosi była dla niej bezcenna. Jednak bez grymasów zaaprobowała pomysł
Jurka.
Banki nie robiły im problemu z udzieleniem
pożyczki . W tej sytuacji pozostało tylko szukać coś odpowiedniego. Szukali,
pytali, a szczególnie Jurek. Po wielu oględzinach i przymiarkach wybrali
mieszkanie w czteropiętrowym bloku, z czasów Gierka, na drugim piętrze o
powierzchni 55 m2. Były tam trzy malutkie pokoje,
jeden większy, kuchnia i łazienka. Całość w dobrym stanie i co najważniejsze
stosunkowo tanie. W pobliżu był park Arkadia ze stawem. Kasia planowała tam
spacery z Zosią. Jurkowi też było na rękę bo z Mokotowa do pracy w Śródmieściu
miał blisko.
W sobotę i niedzielę przeprowadzali się. Z niedzieli na poniedziałek spędzili pierwszą noc na swoim. Jurek był zachwycony. Kiedy zasiedli do obiadu, po raz pierwszy sami, przygotowanego jeszcze przez mamę Kasi, z dołu dobiegły ich dźwięki fortepianu. Jakieś niekończące się gamy, urywane i fałszowane melodyjki. Kasia chwyciła się za głowę i zawoła: „ - Boże ja tego nie wytrzymam, boli mnie głowa. Kiedy się to skończy?” Trwało to ponad godzinę, potem było 15 minut cicho i znów dźwięki fortepianu aż do siódmej.
Jureczku, powiedziała Kasia, ja już od
najmłodszych lat mam nadwrażliwość słuchową. To schorzenie nazywa się mizofonia
albo hiperakuzja. Bardzo cię przepraszam, że wcześniej nie powiedziałam ci o
tym. Ta przypadłość objawia się tym, że dźwięki powodują:
- silne poczucie dyskomfortu;
- rozdrażnienie i złość;
- czasem agresje;
- lęk i chęć ucieczki do miejsca gdzie jest
cicho i inne.
Wybrałam pracę w laboratorium bo tam jest na
ogół cicho. Moi rodzice wydali mnóstwo
pieniędzy na moje leczenie. Z niewielkim skutkiem, bo ta wada trudna jest do
wyleczenia. Jeszcze raz przepraszam cię.
Nie martw się Kasieńko, poradzimy sobie, a teraz pójdę porozmawiać z tą pianistko.
Kiedy wyszedł na korytarz, pomyślał, że
może lepiej najpierw zapytać sąsiadów. Poszedł piętro wyżej i zapukał do drzwi
nad swoim lokum. Otworzyła mu miła pani, w średnim wieku. Przedstawił się. Bez
chwili wahania zaprosiła go do środka. Robert – zawołała – pan, nasz nowy
sąsiad chce z nami porozmawiać.
Wyszedł z pokoju szpakowaty pan, przystojny i elegancki. Jurkowi
przypomniał swojego ulubionego profesora. Podali sobie ręce i weszli do środka.
Usiedli w wygodnych fotelach.
W moim mieszkaniu trudno wytrzymać, dzięki
fortepianu są nie do zniesienia, rozpoczął rozmowę Jurek. Kto mieszka na pierwszym piętrze? Pan Robert
pokiwał głową i powiedział: - Tam mieszka „artystka od siedmiu boleści”.
Nazywają ją Aldona, okropny babsztyl, jest skłócona ze wszystkimi sąsiadami.
Jak się domyślam utrzymuje się z nauczania gry dzieci. Od poniedziałku do piątku
przychodzi do niej dwoje albo i troje i z każdym tłucze godzinę. Sąsiedzi po
wyciszali ściany lub podłogi, my też.
Po powrocie do siebie, opowiedział Kasi jak
sprawy stoją. Postanowili, że Kasia z córką wróci do rodziców, a w soboty i
niedzielę będą spędzać razem. On tymczasem zajmie się sprzedażą tego pechowego
mieszkania.
Poszedł do biura nieruchomości, tego
samego gdzie kupował to mieszkanie, powiedział, że wjeżdża na kilka lat za
granice i chcę sprzedać jak najszybciej. Cenę wystawił jeszcze tańszą o 20
tysięcy niższą niż sam zapłacił. Miał żal do siebie za to, że poprzednio szukał
taniego.
Nie minęło dwa tygodnie i zadzwonili z
biura że jest kupiec. Umówili się na
oglądanie mieszkania. Potencjalnym kupcem okazał się zwalisty człowiek w
średnim wieku o imieniu Robert. Obejrzał mieszkanie i powiedział, że mu
odpowiada i je kupi pod warunkiem, że utarguje jeszcze 5 tysięcy.
Jurek zgodził się i ustalili, że spotkają
się u notariusza. Wymienili się telefonami i Jurek miał powiadomić Roberta o
miejscu i czasie transakcji. Intensywnie zastanawiał się, czy powiedzieć
kupującemu o sąsiadce Aldonie. Przecież on by tego mieszkania nie kupił gdyby
wiedział czym to pachnie. Ale gdy mu powie to może się rozmyśli? Tak źle, a tak
niedobrze. Wpojona w domu Jurkowi uczciwość zwyciężyła.
Spotkanie u notariusza wyznaczył
kupującemu o pół godziny wcześniej, aby ten miał czas na zastanowienie się. Gdy
Robert usłyszał o pianistce roześmiał się i powiedział: - Mam troje dziec,i w
tym mieszkaniu każde będzie miało swój pokój. Mieszkanie jest tanie więc je
kupuję. Moja rodzina tworzy orkiestrę dętą. Ja gram na puzonie, żona na waltorni,
Wojtek na saksofonie, a najmłodszy Jaś to perkusja. My się tej Aldony nie
ulękniemy. Zagramy jej tak, że ona pomyśli o przeprowadzce.