Dowcipy

czwartek, 20 stycznia 2022

Humoreska nr 103 PORZADEK MUSI BYĆ

 


                                            PORZĄDEK MUSI BYĆ

                           


    W 1978 roku, w czerwcu, w środę, major Czesław zwołał swoich przyjaciół, również majorów – Marka i Jana i oznajmił. W sobotę jedziemy na ryby, na jezioro Łańskie. Wrócimy w niedzielę wieczorem. Do tej wyprawy trzeba się odpowiednio przygotować – porządek musi być. Każdy otrzyma zadania i musi dobrze je wykonać. Porządek musi być. I dyscyplina ogólno wojskowa – dodał z uśmiechem Jan.

    Jako najstarszy wiekiem i stażem w stopniu majora przejmuję dowodzenie. Ja załatwię wjazd na teren Łańska, wypożyczenie łódki, namiot i duży materac, oraz baniak z wodą. Zawiozę Was swoją Skodą.

     Marka wyznaczam na głównego kwatermistrza. Nagotujesz gar swojego słynnego bigosu i zabierzesz wszystko inne w takiej ilości żebyśmy nie głodowali. O alkoholu nie wspomnę bo to dla każdego jest oczywiste co ma mieć ze sobą. Porządek musi być.

    I dyscyplina ogólno wojskowa – dodał zaraz Jan.

    Ty się nie wymądrzaj – ciągnął Czesław – zabierzesz butlę z gazem, naczynia, sztućce i kieliszki, a przede wszystkim nazbierasz rosówek. Zabierz też ze 30 pupek to w nocy zapolujemy na węgorza. W sobotę będziecie czekać na mój telefon. Planuję wyjazd około godziny szesnastej. Są pytania?

   Co z tym porządkiem do cholery – denerwował się Marek w sobotę – minęła piąta, a telefon milczy. Zadzwonił o pół do szóstej.

   Widzicie „rozkraczyła” mi się Skoda, musiałem pożyczyć „Malucha” od szwagra – tłumaczył się Czesław. Mieli ogromne trudności żeby załadować cały „majdan” do tej mikroskopijnej „fury”.

   Na bramie w Łańsku wartownik nie chciał ich wpuścić, bo miała być Skoda o piątej, a tu Maluch o szóstej. No cóż, w wojsku porządek musi być. Zanim Czesław dodzwonił się do odpowiedniego oficera zrobiła się siódma.

   Zatrzymali się na cudownej polance przy samym jeziorze. Czesław poszedł po łódkę, a Marek z Janem rozstawiali namiot i przygotowywali ognisko.

   Wypłynęli ze spinningami. Każdy złowił jednego szczupaka –równo – porządek musi być. Rozstawili pupy w zatoczce z grążelami. Czesław miał pretensje do Jana, że tak mało nazbierał rosówek. Jan mówił, że musiały pouciekać w tej ciasnocie w samochodzie.

   Kiedy rozpalili ognisko i zagrzał się bigos zrobiło się już prawie ciemno. Ucztowali do późna. Bigos i pieczone na ognisku kiełbaski stanowiły doskonałą zakąskę. Nie wiadomo kiedy dwie butelki zostały opróżnione.

   Dochodziła dwunasta. Czesław zarządził spanie bo porządek musi być i dyscyplina ogólno woskowa – dodał Jan słaniając się na nogach.

   Wstali razem ze słońcem. Głowy rozsadzał ból. Marek grzał bigos. Leczyli się maślanką. Jan doszedł do wniosku, że najlepszym lekarstwem będzie po poł szklanki czystej. Pomogło.

   Pierwszą michę bigosu dostał dowódca – Czesław. Zjadł ze dwie łyżki i potwornie zaklął o kur…a.  W tym bigosie są gotowane rosówki – wykrzyknął! Podbiegł do najbliższej sosny, oparł się, jego ciałem wstrząsały torsje.

   Marek ze spokojem powiedział: - W tej ciasnocie powłaziły do garnka, jak mogłem to zauważyć po ciemku. No cóż są rosówki to są i wymioty – porządek musi być.

                                                                                                    

Humoreska nr 102 INŻYNIER

 


                                 


                          I N Ż Y N I E R

       Grabowscy należeli do najbogatszych we wsi. Mieli 15 ha i duże budynki gospodarcze, a ich dom, chociaż parterowy, był największy w  okolicy. Mieli dwoje dzieci: -Zosię i o trzy lata młodszego Stasia.

       Staś wyróżniał się spośród rówieśników nieustannym zainteresowaniem wszelkimi urządzeniami technicznymi. Już w wieku 6 lat kilkakrotnie rozbierał i składał maszynkę do mielenia mięsa. Później fascynowała go konna młockarnia i wialnia z napędem ręcznym. Chodził do kuźni i podziwiał prace kowala i łatwość z jaką kowal kształtował przecież twardą stal. Wpraszał się do stolarza i prowadził z nim dyskusję na temat czopowania. Chętnie naprawiał różne psujące się rzeczy w gospodarstwie, a już skakał z radości kiedy mógł z ojcem stawiać drewniany płot w wokół całego gospodarstwa.

       Ogromnym przeżyciem dla Stasia była szkolna wycieczka do Krakowa i Nowe Huty. Nie zrobił na nim wrażenia Wawel, ani Kościół Mariacki. Podziwiał wielkie piece w Nowej Hucie, wytapiające surówkę stali i walcownie gdzie w mgnieniu oka ogromne slaby zmieniały się w długie arkusze blachy. Ciężko było mu uwierzyć, że fabryka może być tak duża, że ktoś to zaprojektował i zbudował.

        W szóstej klasie ogłosił wszystkim, że jak dorośnie będzie inżynierem budowniczym mostów i dużych hal fabrycznych i sportowych. Od tego czasu przestał być Stasiem, koledzy nazywali go inżynierem. Nie przeszkadzała mu ta ksywa.

       Egzamin do liceum ogólnokształcącego zdał na celująco i został przyjęty bez szans na stypendium i miejsce w internacie jako syn kułaka. Nie przejął się tym. Z trzech złomowanych rowerów zmajstrował jeden i postanowił nim codziennie dojeżdżać do szkoły odległej o 8 km. Już w pierwszej klasie został prymusem. Bez entuzjazmu czytał nakazane lektury, ale fascynowała go historia wynalazków i inne książki o maszynach i budowlach. Całkowicie pochłonął go dorobek naukowy Konstantego Ciołkowskiego, rosyjskiego uczonego polskiego pochodzenia, a w szczególności teoria ruch rakiet wielostopniowych zdolnych do lotów kosmicznych.

        Staś przerastając swoją wiedzą, o głowę, swoich rówieśników nie przestał być pogodnym i skłonnym do żartów i psot chłopcem. W wakacje Stasia, na rok przed jego maturą, jego siostra Zosia wychodziła za mąż, za Tadeusza miejscowego kawalera z przyzwoitej rodziny. Wesele miało być huczne na całą wieś w wielkim domu Grabowskich.

       Nasz bohater długo zastanawiał się jakiego psikusa wyrządzić młodej parze na weselu. Zauważył, że Zosia z Tadkiem, w różnych chwilach gdzieś znikają. Wyśledził ich. Tym miejscem był strych. Stało tam, od niepamiętnych czasów wielkie, metalowe, białe łózko ze śladami niedawnego korzystania z niego. Staś miał plan!

      Przyjęcie odbywało się w dwóch izbach, stoły uginały się od jadła i picia. W trzeciej izbie, największej, grała kapela i odbywały się tańce. Staś wiedział, że około 12-stej  w nocy będzie przerwa w graniu, a muzycy będą się posilać jadłem i napitkami. Wcześniej zabrał swojego kolegę Romka i niepostrzeżenie poszli na strych. Tam Romek trzymał latarkę i to co mu kazał Staś. On przy pomocy drutu tak spreparował to wielkie łoże, że ledwie stało, ale stało. Był pewien, że jego figiel uda się, bo łoże było zasłane świeżą pachnąco pościelą.

      Muzycy jedli i pili. Chłopi palili papierosy. Część gości rozchodziła się do domów bo już tracili przytomność z przepicia. W tym czasie nastąpił potężny rumor gdzieś nad głowami. Część ludzi myślała, że uderzył w dom piorun, ale przecież burzy nie było. Gospodarz popędził na strych, a zanim jeszcze kilka osób. Przy niewielkiej lampie zobaczyli jak „Młodzi”, pół nadzy, gramolą się z rozwalonego łóżka. Zaskoczeni i przerażeni szybko ochłonęli i zaczęli się śmiać. W krótce cała wieś się śmiała z Tatka. .Opowiadano, że z niego taki chojrak w miłości, że nawet żelazne łoże nie wytrzymało.

        Tadek domyślił się kto go tak urządził, ale cenił nowego szwagra, więc wypili po kieliszku na zgodę.

 

środa, 19 stycznia 2022

Humoreska nr 101 PSZCZOŁY, MIÓD I MIODÓWKA

 

                       



       


                            

                                PSZCZOŁY, MIÓD I  MIODÓWKA 

      Od niepamiętnych czasów ma Mazowszu ludzie powtarzali: „Kto ma pszczoły ten ma miód, kto ma dzieci ten ma smród.”

       Kiedy w grudniu 1925r. zmarł Antoni, ojciec Czesława, miał on wtedy 18 lat i nie wiele środków do życia. Razem z matką Walerią i trzema siostrami posiadali dom, zabudowania gospodarcze i pół hektara sadu. W tym sadzie stało 13 koszek z pszczołami i cztery spróchniałe barcie. Siostry Czesława nie paliły się do tych pszczół, więc on postanowił, że na poważnie zajmie się pszczelarstwem.

       Matka Czesława, jako rozsądna kobieta, była zadowolona z tej decyzji. Ona pochodziła ze szlachty zagrodowej i jak głosi wieść rodzinna została wygrana w karty przez Antoniego. Urodziła mu 12 dzieci z tego tylko czworo dożyło dojrzałości.

       Czesław szukał wiadomości o nowoczesnym pszczelarstwie w książkach. Szybko doszedł do wniosku, że koszki i barcie to przeżytek. Przyszłość to ule. Po namyśle wybrał typ ula o nazwie – warszawski poszerzany. M. in. dlatego, że był tani i nie trudny w wykonaniu. Do jego produkcji wystarczyły deski, nie koniecznie nowe, słoma i papa.

       Razem ze swoim kuzynem Stefanem, stolarzem, do wiosny zrobili 8 uli. Praca przy tej konstrukcji była żmudna i ciężka, bo każdą deskę czy listewkę cięli i strugali ręcznie. Wieczorami Czesław czytał. Fascynowała go niebywała mądrość pszczół, chociażby to że:  we wszystkich ulach  poszczególne komórki w plastrach miały takie same rozmiary z dokładnością do ułamka milimetra, potrafią orientować się w stronach świata nawet przy braku słońca, wiedzą kiedy wyhodować nową matkę i trutnie a potem je uśmiercić gdy spełnią swoją rolę, potrafią utrzymać odpowiednią temperaturę w ulu zimą i latem, przekazują sobie wiedzę w jakim kierunku i w jakiej odległości jest pożytek i wiele, wiele innych mądrości.

       Do wojny Czesław zdążył się ożenić z Moniką i spłodzić troje dzieci i miał już 32 ule zasiedlone pszczołami. Prowadził też wiejską zlewnię mleka i był księgowym i zaopatrzeniowcem w wiejskiej spółce. „Stanął na nogi”.

       Już jesienią 39 roku Niemcy powyrzucali we wsi ze swoich zagród najbogatszych gospodarzy, a na ich miejsce sprowadzili kilkanaście rodzin osadników. Ci czuli się panami świata. M. in. Polacy mieli obowiązek zdejmowania czapek przy spotkaniu i kłaniania się. Monika harowała codziennie u jednego z tych bambrów za ochłapy. Czesław dalej prowadził zlewnię mleka.

      Wiele młodych ludzi wywieźli na roboty do Niemiec. Niepokornych bili i zamykali do lagrów. Odebrali ludziom rowery i żarna, a w 42r. także kożuchy. W miarę upływu lat i ponoszonych klęsk na froncie osadnicy łagodnieli i przestali wymagać m.in. „czapkowania”.

       W maju 1944r. przyleciała do Czesława córka Stańka, żeby ratował jej ojca bo go aresztują żandarmi. Czesław był jedynym we wsi, który jako tako opanował język wroga. Zabrał do torby dwie butelki miodu i poszedł. Okazało się, że żandarmi nakryli rodzinę jak w chlewie ćwiartowali prosiaka. Za taki czyn był pewny Oświęcim. Czesław powiedział Niemcom, że dostaną po ćwierci wieprza, a on dołoży im po butelce miodu. Powiedział też, że we wsi ludzie nic nie powiedzą władzom. Żandarmi popatrzyli sobie długo w oczy, widocznie nie bardzo sobie ufali. Kiwnęli głowami i rozkuli Stańka.

        W styczniu 1945 roku przez wieś przetoczyło się kilka rzutów Armii Czerwonej. Pewnego dnia, kiedy Monika była sama w domu, dzieci powiedziały jej, że w pasiece grasuje rusek. Złapała miotłę i pobiegła. Wyzwoliciel obrzucił ją wyzwiskami i wystrzelił serię z PePeSZy nad jej głową. Ludzie powiedzieli jej , że trzy domy dalej jest jakiś lejtnant. Pobiegła, tłumaczyła jak mogła o co chodzi. Lejtnant, prawdopodobnie NKW-dzista, wziął pistolet do ręki i poszedł z Moniką do pszczelarza. Najpierw kazał mu rzucić broń, a potem kazał podnieść ręce do góry. Poprowadził go pod mur kamiennej szopy. Monika zrozumiała, że ma zamiar rozstrzelać go. Zaczęła go prosić żeby tego nie robił, że szkoda jest niewielka. Lejtnant wywodził, że Polacy to przyjaciele i nie wolno ich krzywdzić.

        Do tej sceny dołączył Czesław ze szklanką miodówki i podał ją porucznikowi.

Lejtnant powąchał zawartość i wypił duszkiem, poczym powiedział „Oczeń charoszaja”. Podszedł do „pszczelarza”, który ciągle stał z podniesionymi rękoma i zaczął go okładać pięściami po twarzy dotąd aż ten się przewrócił w śnieg.

        Czesław był bardzo zadowolony, że jego miodówka spotkała się z uznaniem u sojusznika. Miodówkę produkował sam. Recepta była prosta: pół szklanki miodu, 1,5 szklanki wody i pół litra spirytusu. Składniki należało dobrze wymieszać i odstawić co najmniej na dwa tygodnie. Towarzyszyła mu od młodości aż do śmierci. Przy jej pomocy otworzył wiele drzwi i pomogła mu załatwić, szczególnie w socjalizmie, wiele spraw nie do załatwienia.  

        Minęło wiele lat. Czesław miał zawsze pasiekę licząco około 60 roi. Wybudował własny dom, miał piękny sad, a w nim pszczoły. Dzieci wykształcił. Pozakładały własne rodziny. Syn, inżynier mieszkał ze swoją rodziną w Olsztynie. Pewnego dnia w latach siedemdziesiątych, Czesław zapowiedział, że odwiedzi syna, synową i wnuki. Rodzina przygotowywała się do godnego przyjęcia Ojca i Dziadka. Syn kupił w „Peweksie”, za ostatnie dolary, najlepszego „Napoleona”. Kiedy zasiedli do uroczystej kolacji i rozlał ten szlachetny trunek to Ojciec najpierw go powąchał następnie wypił i się skrzywił. Syn zapytał Go jak Mu smakował francuski koniak?

     Czesław po namyśle powiedział: -„Toć dobry, ale ja mam coś lepszego.” Wstał podszedł do swojej walizki i przyniósł pół litra miodówki.