Dowcipy

wtorek, 6 października 2020

Humoreska nr 87 Zosia czy Kasia

    

                   

 

                              

                                                         ZOSIA  CZY  KASIA ?

           Była wiosna 1967 roku. Władek miał 26 lat. Po ukończeniu technikum  rolniczego gospodarował na dwunastu morgach ziemi. Miał mądrą i pracowitą matkę i schorowanego ojca. Jego marzeniem było duże gospodarstwo z hodowlą zarodowego bydła. By to marzenie spełnić potrzebował co najmniej 10 hektarów ziemi. Ziemia na mazowieckiej wsi była droga, a kupić nie miał za co. Pozostało mu tylko bogato ożenić się.

         Na wsi było wiele panien, ale tylko dwie widział jako ewentualne żony. Obie znał od dziecka, z obiema tańczył na zabawach strażackich. Wyczuwał, że obie chętnie wyszłyby za niego. Zosia – zgrabna, ładna blondynka, zawsze uśmiechnięta z pewnością byłaby dobrą żoną. Jednak w posagu mogła dostać tylko dwie morgi czyli nieco więcej niż hektar ziemi. Liczyć na to, ze się dorobią i dokupią ziemi to odległa i wątpliwa przyszłość.

        Kasia – przysadzista, piersiasta szatynka o płaskiej twarzy, niezbyt urodziwa, miała tę zaletę, że w posagu otrzyma 7 morgów ziemi, a może i 8. To w kalkulacjach Tadeusza już było coś.

        Pytanie, którą wybrać gnębiło Tadeusza już z półtora roku. Jako człowiek praktyczny, nie bez przyczyny na wsi zwany „ złotą rączką” chciał być przygotowany do małżeństwa pod każdym względem. Dwa lata temu postanowił skorzystać z usług Wichty.

       Wichta była wdową, miała 10 morgów ziemi i gospodarowała na niej razem z bratem i bratową. Miała swój dom. Na wsi było wiadomo, że przyjmuje u siebie, za opłatą tylko w zbożu, chłopów, a młodzieńców uczy sztuki kochania. Przyjmowała tylko tych, którzy jej się podobali. Np. żaden pryszczaty chłopak nie miał u niej szans. Na wsi ludzie jej się, na ogół bali. Uważana była za wiedźmę lub czarownicę. Uważali, że ma złe oczy i rzuca uroki. Tadeusza nauczyła, że w miłości równie wspaniale jest brać jak i dawać.

       W końcu maja przyszedł list od wuja Stacha, brata ojca Tadeusza, z pod Ciechanowa, z zaproszeniem, dla całej rodziny, na wesele jego córki. Po naradzie rodzinnej, postanowiono, że na wesele pojedzie tylko Tadeusz, ale na kilka dni.

       Na przyjęciu weselnym, wuj Stach, posadził Tadeusza, chyba nie przypadkowo, przy pięknej dziewczynie. Miała na imię Dorotka. Szybko dowiedział się, że skończyła technikum ogrodnicze, że ma dwie młodsze siostry i 22 lata. Dowiedział się też, że mają tylko dwa hektary ziemi, ale za to trzy duże szklarnie i jej rodzina uprawia tylko warzywa i kwiaty. Dodała z czarującym uśmiechem, że w okolicy nazywają ich badylarzami.

       Przetańczył z Dorotką cała noc. Dotąd żadna inna dziewczyna niebyła dla niego tak cudowna. W poniedziałek, zgodnie z obietnicą, Dorotka oprowadzała Tadeusza po szklarniach i polach. Kolację jedli w ich, obszernym, piętrowym domu. Najbardziej zdziwiło Tadeusza to, że wszędzie były krany z wodą, nie tak jak u niego, że każdy litr trzeba było wyciągać ze studni.

       Wrócił do Wuja zakochany po uszy i powiedział mu o tym. Stach, znany w okolicy jako dobry kowal i mechanik, umiał nie tylko podkuć konia i naprawić  każdą maszynę, to jeszcze miał mechaniczną młockarnię i młócił zboże w całej okolicy, roześmiał się swoim zaraźliwym uśmiechem i powiedział: - to się żeń.

       A co będzie z posagiem? – zapytał Tadeusz.

       O to się nie martw, to bogaci ludzie. Jeśli oświadczyny zostaną przyjęte, to posag będzie większy niż się spodziewasz. To jak idziemy jutro w rajby?

        Idziemy –  bez chwili namysłu powiedział Tadeusz.

        Przyjęła ich rodzina w komplecie. Kiedy Tadeusz, drżącym głosem oświadczył się, przyszły teść powiedział: - Musimy najpierw zapytać się Dorotki, co ona na to? Dorotka wstała, podeszła do Tadeusza, usiadła mu na kolana, objęła za szyje i powiedziała: kocham Go i chcę być Jego żoną.

        Wobec tego – zaczął Teść – na początek postawię wam dużą szklarnię, w której będziecie hodować kwiaty i pomidory. Ty przestaniesz sadzić kartofle i siać żyto, a będziesz uprawiał warzywa. Dorotka doskonale zna się na tym, to powie co i jak. O zbyt nie martw się, moja w tym głowa, nieodległa Warszawa zawsze jest głodna.

         Na stole znalazł się szampan. Wszyscy byli szczęśliwi. Tadeusz tulił i całował Dorotkę, ona nie protestowała.

         Gnębiące Tadeusza, od miesięcy, pytanie – Zosia czy Kasia – wyparowało tak szybko jak rosa na trawie w czerwcowy poranek.

         Wesele odbyło się niebawem.

         Po weselu Wuj Stach podśmiewał się z Tadeusza, że tak mu było dobrze z Dorotką, że przez tydzień nie wychodzili z łóżka, a co najwyżej po to żeby zrobić siusiu.

         Z tej historii wynikają dwa morały:

1.      Gdy chłop się zakocha, to nawet niepozorne dziewczę potrafi przewrócić mu w głowie.

2.      Teorię, że kobiety to słabe i bezbronne istoty, należy między bajki włożyć.

 

 

                                                                                                                     Październik  2019r.

       


Humoraska nr 86 Dukaty

                                      DUKATY    

   -   Obywatelu poruczniku, Ogniomistrz Drozd z prośbą. 

   =  Co znów Drozd?

   =  Chciałbym zostać w warsztacie po pracy, nazbierałem złomu i chciałbym dzieciom zespawać saneczki, zima idzie.

   -  Zgoda.

   Działo się to w listopadzie, 1962 roku, w warsztacie uzbrojenia, w 55 pułku artylerii, zwanym „Drezdeńskim”. Pułk ten wchodził w skład Drugiej Armii Wojska Polskiego, którą dowodził, wiosną 1945 roku, gen. brygady Karol Świerczewski i walczył m.in. przy zdobywaniu Drezna.

    Teraz pułk przygotowywał się do wyjazdu na poligon i ostre strzelanie. Każde działo z pułku musiało, w warsztacie uzbrojenia, zostać dokładnie sprawdzone i jak trzeba wyremontowane. Tym właśnie zajmował się ogniomistrz Drozd i jemu podległych ośmiu żołnierzy.

     Kiedy rano Drozd pobieżnie oglądał 122 mm haubice wzór 38, zauważył na lewym ogonie, blisko końca, od środka wspawaną część blachy o wymiarach 12 na 12cm. Pomyślał, że to frontowa przestrzelina, ale z drugiej strony nie było żadnego śladu. Od razu przyszło mu do głowy, że ktoś chciał dostać się do środka tego ogona. Po co?

Sprawdził w metryce haubicy rok produkcji – 1942, a więc była na wojnie. Muszę to sprawdzić, ale tak, żeby nikt się o tym nie dowiedział, bo jak coś znajdę to mi zabiorą, a i tak mogę mieć kłopoty.

    Po południu zamknął się w warsztacie od środka. Na wszelki wypadek wygiął jedną płozę do sanek, potem przygotował gazową spawarkę. Najpierw przyspawał ucho z drutu 5mm do środka tej łaty i z drżeniem serca zaczął ciąć po starym spawie. Po chwili otwór był gotowy. Zajrzał do środka - pusto. Włożył rękę w stronę końca ogona i wymacał jakąś tkaninę. Z trudem wyciągnął ją na zewnątrz. Okazało się, że to są piękne spodnie, a wkażdej nogawce siedzi nowy pantofel. Włożył z powrotem rękę i wymacał ciężkie zawiniątko. W ręcznik zawinięte były srebrne sztućce, komplet, po 12 sztuk każdego. Potem, w mniejszym pakiecie, były złote sztućce na 6 osób. Rozdygotany wziął pilnik i potarł koniec łyżki, była srebrna i tylko pozłacana. 

    Ciężko oddychał, rozejrzał się na wszystkie strony, upewnił się,  że go nikt nie podgląda. Położył się wzdłuż ogona haubicy, włożył rękę aż po pachę i wyczuł dwa obłe kształty. Wydobył lnianą, zawiązaną sznurkiem torbę, mogła ważyć ze trzy kg, a potem drugą mniejszą i lżejszą. W obu wyczuł monety. W pierwszej były srebrne monety polskie z przed wojny.  Głównie o nominale 2 zł, ale były też  10-cio złotówki. Zajrzał do milejszej – same złote austriacki monety – głównie dukaty z Franciszkiem Józefem, co najmniej kilogram!!!

     Kaziu Drozd – jesteś bogaczem, wykrzyknął do pustego warsztatu i pomyślał – nie trać głowy, bo wszystko stracisz. Wszystkie skarby włożył do znalezionych spodni, przedtem związując im nogawki i zaniósł je na strych w takie miejsce gdzie od lat nikt nie zaglądał. Później zastanowię się jak to wynieść z koszar.

     Wrócił do haubicy, zaspawał otwór, szlifierką wygładził  spoiny i wszystko zamalował farbą khaki. Popatrzył fachowym okiem i doszedł do wniosku, że nikt niczego nie zauważy. Zamknął warsztat, klucze zaplombowane zostawił na dyżurce i poszedł do domu. Po chwili zauważył, że kroki wybijają mu rytm: jesteś bogaty, jesteś bogaty, jesteś bogaty… Walnął się w głowę i powiedział głośno: - Kaziu nie wariuj.

      Szedł i zastanawiał się czy powiedzieć o szczęściu Magdzie. Żonę kochał nad życie, ale wiedział, że jej słabą stroną nie jest dochowanie jakiejkolwiek tajemnicy. Postanowił nikomu nic nie mówić. Jeszcze nie zamknął drzwi za sobą, a Magda już krzyczy:  - ja tu czekam z obiadem, a ty pewno na wódę poszedłeś z kolegami. Podszedł do niej  przytulił i powiedział: -szef dał mi dodatkową robotę. Nie wyczuła alkoholu, więc z uśmiechem powiedziała: - Dostałeś list od brata, byłam ciekawa co pisze. Zaprasza nas na drugą niedzielę na chrzciny.

     No to fajnie. Jutro mu odpiszę i powiem żeby przysłał bryczkę na dworzec. Nie będziemy pieszo szli z dwojgiem małych dzieci ponad 3 km. Cieszę się bo spotkam się też z ojcem. Pomyślał, że ojciec kiedyś mówił, że ma sporo srebrnych przedwojennych monet i trzyma je „na czarną godzinę.” W razie czego będzie to dobra przykrywka.

     W drodze powrotnej powiedział Magdzie, że ustalili z bratem, że czas zacząć sprzedawać tartaczne drewno bo mają tego 5 ha. Wpadną nam większe pieniądze, ale to tajemnica.

     Minęły trzy dni i w koszarach spotkał Kaziu swojego kumpla od kieliszka Franka. To co, będziesz miał kupę forsy – powiedział Franek. Kaziu zdębiał – skąd o tym wiesz? Twoja Magda powiedziała mojej, że sprzedajecie las. To cholerna baba, już ja jej pokaże – pomyślał. Zastanowił się chwilę – jak wie Franek to będą wiedzieli wszyscy. Z pewnością dowie się i „gumowe ucho” – kapitan z WSW, który wszędzie szuka wroga klasowego. Jak sprzeda część swoich skarbów to będzie wiadomo skąd ma większe pieniądze. Uśmiechnął się – czasem dobrze mieć taką paple w domu.

     Wybudował pawlacz w przedpokoju z podwójną tylną ścianą i tam umieścił skarby. Tam nie znajdzie ich Magda, ani nawet złodziej. Nareszcie uspokoił się.

     Kilka dni później wezwał go do siebie szef służby uzbrojenia i powiedział: - Drozd, pojedziecie pociągiem do Warszawy, do magazynu uzbrojenia w Cytadeli i odbierzecie nowy dalmierz artyleryjski. Zabierzcie z sobą dwóch żołnierzy bo to ustrojstwo sporo waży. Świetnie, na to czekałem – pomyślał. Ustalił, że pojedzie z nim bombardier Waluś, rodowity warszawiak, złodziejaszek, kasiarz i dobry bystry mechanik. Zabrał też kanoniera Krawca, ociężałego umysłowo, ale za to silnego. Przygotował pół kilograma srebrnych monet.

     W Warszawie byli już o 7-mej rano. Zadzwonił do swojego kuzyna Maćka, cwaniaka, który handlował na Bazarze Różyckiego i poprosił go o spotkanie o godz. 12-stej. Odebrał dalmierz i wysłał żołnierzy na Dworzec Wschodni i kazał im czekać. Maćkowi powiedział, że ma srebrne monety po ojcu i chce je sprzedać. Żaden problem, wsiedli w taksówkę. Jubiler powiedział, że może zapłacić 2800 zł. Kazik zgodził się bo to było półtora jego pensji. Rozstał się z Maćkiem. Odczekał chwilę i wrócił do jubilera. Powiedział, że ma na sprzedanie komplet srebrnych sztućców na dwanaście osób, czy kupi i za ile. Tan powiedział, że kupi ale cenę ustali jak to zobaczy.

     Minęła zima, dostał pieniądze od brata, sprzedał srebrne sztućce i 10 dukatów. Kupił rozklekotanego Trabanta. Poczuł się gościem. Magda szalała z radości. On tylko chwilę, bo auto ciągle psuło się.

    Po dwóch latach sprzedał resztę skarbów, zostawiając tylko 20 dukatów. Sprzedał też trabanta i kupił prawie nowego Moskwicza. Magda była w ciąży z trzecim dzieckiem i kiedy w niedzielne popołudnie pierwszy raz wsiadała do nowego auta, trwało to bardzo długo, a ona rozglądała się po wszystkich oknach w bloku, ciekawa czy sąsiedzi widzą jaka z niej pani.  

 

                                                                                          Wrzesień 2020r.

 

                       










       




środa, 26 sierpnia 2020

Humoreska nr. 84 MUZYKA NIE DO ZNIESIENIA

 


                                                  

    

   Jurek urodził się na wsi jako najmłodszy z czterech braci. W szkole podstawowej, a potem w średniej był prymusem. Widząc to, ojciec postanowił, że będzie studiował na Politechnice Warszawskiej. Wybrał informatykę. Po 5-ciu latach otrzymał dyplom, inżyniera magistra, z wyróżnieniem. Ze znalezieniem dobrze płatnej pracy nie miał problemu. Jako nie tylko zdolny, ale i przystojny dziewczyn miał zawsze kilka. Wybrał Kasię, warszawiankę.   

     Kasia była „cud dziewczyna”. Kiedy zawiózł ją na wieś bardzo spodobała się jego rodzicom i braciom, nie tylko za urodę ale i za miły sposób bycia. Była po studiach i pracowała jako analityk laboratoryjny. Po ślubie jej rodzice nalegali żeby zamieszkali razem z nimi, może dlatego, że była jedynaczką.

   Po półtora roku urodziła im się Zosia. Babcia chętnie włączyła się w wychowanie dziecka. Ta sytuacja nie bardzo podobała się Jurkowi. Od dawna chciał być „panem we własnym domu.” Oszczędzał każdy grosz, brał dodatkowe prace i stąd ich konto rosło nawet po kilkanaście tysięcy miesięcznie. Pojechał na wieś i zrzekł się swojego udziału w gospodarstwie. Bracia i rodzice uradzili, że wspólnie dadzą mu 100 tysięcy na mieszkanie. Szczęśliwy wrócił do Kasi. Ona nie była tak zachwycona, bo pomoc mamy w wychowaniu Zosi była dla niej bezcenna. Jednak bez grymasów zaaprobowała pomysł Jurka.        

    Banki nie robiły im problemu z udzieleniem pożyczki . W tej sytuacji pozostało tylko szukać coś odpowiedniego. Szukali, pytali, a szczególnie Jurek. Po wielu oględzinach i przymiarkach wybrali mieszkanie w czteropiętrowym bloku, z czasów Gierka, na drugim piętrze o powierzchni 55 m2. Były tam trzy malutkie pokoje, jeden większy, kuchnia i łazienka. Całość w dobrym stanie i co najważniejsze stosunkowo tanie. W pobliżu był park Arkadia ze stawem. Kasia planowała tam spacery z Zosią. Jurkowi też było na rękę bo z Mokotowa do pracy w Śródmieściu miał blisko.

      W sobotę i niedzielę przeprowadzali się. Z niedzieli na poniedziałek spędzili pierwszą noc na swoim. Jurek był zachwycony. Kiedy zasiedli do obiadu, po raz pierwszy sami, przygotowanego jeszcze przez mamę Kasi, z dołu dobiegły ich dźwięki fortepianu. Jakieś niekończące się gamy, urywane i fałszowane melodyjki. Kasia chwyciła się za głowę i zawoła: „ - Boże ja tego nie wytrzymam, boli mnie głowa. Kiedy się to skończy?” Trwało to ponad godzinę, potem było 15 minut cicho i znów dźwięki fortepianu aż do siódmej.      

  Jureczku, powiedziała Kasia, ja już od najmłodszych lat mam nadwrażliwość słuchową. To schorzenie nazywa się mizofonia albo hiperakuzja. Bardzo cię przepraszam, że wcześniej nie powiedziałam ci o tym. Ta przypadłość objawia się tym, że dźwięki powodują:

   - silne poczucie dyskomfortu;

   - rozdrażnienie i złość;

   - czasem agresje;

   - lęk i chęć ucieczki do miejsca gdzie jest cicho i inne.

   Wybrałam pracę w laboratorium bo tam jest na ogół cicho. Moi rodzice wydali  mnóstwo pieniędzy na moje leczenie. Z niewielkim skutkiem, bo ta wada trudna jest do wyleczenia. Jeszcze raz przepraszam cię.

    Nie martw się Kasieńko, poradzimy sobie, a teraz pójdę porozmawiać z tą pianistko. 

    Kiedy wyszedł na korytarz, pomyślał, że może lepiej najpierw zapytać sąsiadów. Poszedł piętro wyżej i zapukał do drzwi nad swoim lokum. Otworzyła mu miła pani, w średnim wieku. Przedstawił się. Bez chwili wahania zaprosiła go do środka. Robert – zawołała – pan, nasz nowy sąsiad chce z nami porozmawiać.

     Wyszedł z pokoju szpakowaty pan, przystojny i elegancki. Jurkowi przypomniał swojego ulubionego profesora. Podali sobie ręce i weszli do środka. Usiedli w wygodnych fotelach.

     W moim mieszkaniu trudno wytrzymać, dzięki fortepianu są nie do zniesienia, rozpoczął rozmowę Jurek. Kto  mieszka na pierwszym piętrze? Pan Robert pokiwał głową i powiedział: - Tam mieszka „artystka od siedmiu boleści”. Nazywają ją Aldona, okropny babsztyl, jest skłócona ze wszystkimi sąsiadami. Jak się domyślam utrzymuje się z nauczania gry dzieci. Od poniedziałku do piątku przychodzi do niej dwoje albo i troje i z każdym tłucze godzinę. Sąsiedzi po wyciszali ściany lub podłogi, my też.

     Pana poprzednik sądził się latami z tą artystką. Stracił tylko pieniądze. No cóż – „Wolność Tomku w swoim domku.” Nie radzę panu rozmawiać z to Aldoną, bo obrzuci  pana takimi słowami jak przedwojenny dorożkarz i na tym się skończy. Współczuję panu, tym bardziej, że żona jest uczulona na dźwięki. Pewnie państwo wyprowadzą się, a szkoda bo z takimi miłymi sąsiadami można zaprzyjaźnić się.     

 Po powrocie do siebie, opowiedział Kasi jak sprawy stoją. Postanowili, że Kasia z córką wróci do rodziców, a w soboty i niedzielę będą spędzać razem. On tymczasem zajmie się sprzedażą tego pechowego mieszkania.

     Poszedł do biura nieruchomości, tego samego gdzie kupował to mieszkanie, powiedział, że wjeżdża na kilka lat za granice i chcę sprzedać jak najszybciej. Cenę wystawił jeszcze tańszą o 20 tysięcy niższą niż sam zapłacił. Miał żal do siebie za to, że poprzednio szukał taniego.

     Nie minęło dwa tygodnie i zadzwonili z biura że jest kupiec. Umówili się na  oglądanie mieszkania. Potencjalnym kupcem okazał się zwalisty człowiek w średnim wieku o imieniu Robert. Obejrzał mieszkanie i powiedział, że mu odpowiada i je kupi pod warunkiem, że utarguje jeszcze 5 tysięcy.

     Jurek zgodził się i ustalili, że spotkają się u notariusza. Wymienili się telefonami i Jurek miał powiadomić Roberta o miejscu i czasie transakcji. Intensywnie zastanawiał się, czy powiedzieć kupującemu o sąsiadce Aldonie. Przecież on by tego mieszkania nie kupił gdyby wiedział czym to pachnie. Ale gdy mu powie to może się rozmyśli? Tak źle, a tak niedobrze. Wpojona w domu Jurkowi uczciwość zwyciężyła.

     Spotkanie u notariusza wyznaczył kupującemu o pół godziny wcześniej, aby ten miał czas na zastanowienie się. Gdy Robert usłyszał o pianistce roześmiał się i powiedział: - Mam troje dziec,i w tym mieszkaniu każde będzie miało swój pokój. Mieszkanie jest tanie więc je kupuję. Moja rodzina tworzy orkiestrę dętą. Ja gram na puzonie, żona na waltorni, Wojtek na saksofonie, a najmłodszy Jaś to perkusja. My się tej Aldony nie ulękniemy. Zagramy jej tak, że ona pomyśli o przeprowadzce.

 

 


 

 

piątek, 7 sierpnia 2020

Humoreska nr 83 OKRUSZKI

 

       


                                    Boks – kategorie wagowe - Marcin Bąk - Trener personalny Warszawa ...

                                                                                           Piaseczno sierpień 2020 r.

                                                   OKRUSZKI    

       Monika urodziła się dokładnie w 9 miesięcy po weselu jej rodziców, Hani i Władka. Hania i Władek chodzili do jednej klasy w szkole wiejskiej, a potem 5 lat do technikum rolniczego w mieście. Zaraz po maturze, jako dziewiętnastolatki wzięli ślub. Władek był jedynakiem, a Hania miała 2 siostry.

       Ojciec Władka gospodarował na 25-ciu hektarach. Był człowiekiem o słabym zdrowiu, ale jak mówili sąsiedzi o mądrej głowie, to też jego gospodarstwo kwitło. Hodował zawsze około 15-stu dojnych krów i posiadał niezbędne maszyny w tym traktor.

      Dla Władka to było mało. Będąc jeszcze w technikum namówił ojca żeby zbudował nowoczesną oborę na 40 stanowisk.  Sam pracował po 16 godzin, ciągle dokształcając się. Hania dostała w posagu 10 hektarów. Kolejne 10 wydzierżawił. Był pewien, że może gospodarować z rozmachem.

      Zaczął od wymiany bydła rasy polskiej na rasę holsztyńsko-fryzyjską. Na wsi te krowy nazywano holenderkami. Taka krowa w okresie laktacji dawała do 50-ciu litrów mleka, a niektóre i więcej.

     Po kilku latach rozbudował oborę o dalsze 20 stanowisk. Takie stado wymagało ogromnej ilości paszy. Dokupił 20 hektarów ziemi. Mając teraz 55 h. w tym 10 h. łąk, mógł gospodarować z rozmachem. Cięgle kupował niezbędne maszyny, m.in. dojarkę rurową i chłodnie  która schładzała mleko do 30C. Jego produkt był najwyższej jakości, więc otrzymywał po kilkadziesiąt tysięcy zł miesięcznie.

      Gdy Moniczka miała rok urodziła się Zosia. Kilka dni później Władek spotkał lubianego we wsi kpiarza Adama Waśka, ten pogratulował mu drugiej córki. Władek odpowiedział mu, że wolałby syna, byłaby wtedy parka. Na to Adam: Słuchaj Władek – U chłopa zucha pierwsza dziewucha, a u prawdziwego zucha to i druga dziewucha a bywa, że i trzecia. A tak poważnie to ci powiem Władziu: jesteś młody, zdrowy i silny możesz mieć i pół tuzina dzieci to wśród nich znajdą się i synowie. O Boże zawołał Władek, a kto by to ogarnął? Masz mądrą i pracowitą żonę i dwie babcie na miejscu, dadzą radę. Władek długo myślał nad tym co usłyszał.

      Minęło półtora roku i  urodziła  się Kasia. Władek był nie pocieszony, ale nic nie powiedział. Hanka wiedziała, że sprawiła mężowi zawód, ale co mogła  zrobić?

        Pewnej niedzieli Hanka powiedziała, że źle się czuje i nie wstanie z łóżka. Co znów jesteś w ciąży?  - zapytał niezbyt grzecznie Władek. Nie – odburknęła. Jutro zawieziesz mnie do lekarza.

Badanie trwało długo. Władek siedział w poczekalni i opadły go czarne myśli, może to rak? Bardzo kochał Hanię i nie wyobrażał sobie życia bez niej. Kiedy nareszcie otwarły się drzwi, Władek miał oczy pełne łez. Pan doktor poprosił go do środka i powiedział: - Za dwa i pól miesiąca żona urodzi panu syna. Na pewno syna – wyksztusił Władek. Proszę pana, gdyby to był 16-y lub 18-ty tydzień ciąży to mogły być wątpliwości. Z pomocą aparatu USG widziałem fifiorka pańskiego syna. Daję gwarancję.

      Władek był szczęśliwy. Zapłacił lekarzowi dwa razy więcej niż zazwyczaj. Wziął Hanię na ręce i zaniósł do samochodu. Po drodze ustalili, że o swoim szczęściu nikomu nic nie powiedzą, aż do porodu.

      Kiedy Władek przywiózł ze szpitala Hanię z Markiem, dziewczynki rzuciły się oglądać braciszka. Monika powiedziała: -Taki malutki jak okruszek. Siostry zawtórowały jej – okruszek, okruszek. I w taki sposób nie było Marka lecz Okruszek.

     No to mamy już wszystkie dzieci – powiedział Władek do Hanki – gdy urodził się im  drugi syn, Jurek. Dziewczynki zaśmiewały się – mamy teraz dwa okruszki.

      Duże gospodarstwo wymagało ogromu pracy i to w „ piątek, świątek i niedzielę”. Nie wiele pomagała mechanizacja, a było tego dużo: dwa traktory, ładowarka, kombajn zbożowy, wózek do rozwożenia paszy dla bydła, owijarka do bel z sianem, sieczkarnia kukurydzy i wiele innych. Szczególnie dumny był Zenek z zainstalowania agregatu prądotwórczego, który włączał się samoczynnie gdy zabrakło prądu w sieci. Ręczny udój 60-ciu krów był nie do zrealizowania.

     Rodzina rozrosła się więc dom zrobił się za ciasny. Władek dobudował piętro i piękne poddasze. Pierwszy we wsi zainstalował windę. Dzieci sąsiadów przybiegały oglądać to cudo, a dumna Monika woziła je od piwnicy aż po strych.

     Okruszki poszły do szkoły i szybko zdobyły sławę łobuzów. Pewnego dnia przynieśli, za koszulami, dużo jabłek. Matka zapytała – skąd te jabłka?

- Z sadu od Kamińskiego – odpowiedział Marek.

- A on o tym wie?

- Wie, bo nas gonił – wydukał Jurek.

- Ojciec – mamy w domu złodziei, wygarbuj im skórę i to dobrze.

    Władek wstał od komputera i powiedział: - Macie tu pieniądze, dacie je Kamińskiemu i przeprosicie Go. Ja to sprawdzę. Chłopcy ze spuszczonymi głowami ruszyli do drzwi.

    Minęło kilkanaście pracowitych lat. Dziewczęta kolejno wychodziły za mąż. Okruszki już nie były okruszkami, ani nawet okruchami, wyrośli jak dęby. Obaj studiowali i uprawiali boks, waga półciężka.

    Niech by im tylko ktoś podskoczył… 

 

 




                   

czwartek, 23 lipca 2020

Humoreska nr 82 FERALNY DZIEŃ?



                                 
                             AgraArt - galeria ofertowa     

               
                   
                                                                                                                   Piaseczno lipiec 2020

                                                           FERALNY DZIEŃ ?
         Kiedy Janek czytał powieść Reymonta „Chłopi” – najbardziej zainteresował go los parobka – Kuby. Nie bez przyczyny. Kiedy był małym chłopcem, często Ojciec groził mu, że jak nie będzie się uczył to zostanie pastuchem u Piórka. Kiedy nieco podrósł, Ojciec wróżył mu karierę parobka u tego bogatego gospodarza. Janek całymi dniami rozpamiętywał los Kuby, jego spanie w stajni i samotną okrutną śmierć.  Postanawiał, że będzie się pilnie uczył aby nie zostać parobkiem.
        Z to nauką u Janka była zagadkowa sprawa. W wieku 7 lat znał doskonale tabliczkę mnożenia. Uwielbiał rachunki. Z literami miał kłopoty, a jeszcze większe z czytaniem. Kiedy poszedł do szkoły, w marcu 1945 roku, okazało się, że jest gorszy od innych z języka polskiego i często łapał dwóje. Buntował się przeciw literom –„i”, i „y”, „e” i „ę”, „u” i „ó”, nie mówiąc już o takich jak „h” i „ch” lub „ż” i „rz”. Nigdy nie wiedział jaką gdzie napisać. Inne dzieci twierdziły, że słyszą litery, on niczego nie słyszał.
       Kiedy skończył siódmą klasę miał na świadectwie piątkę jedynie z matematyki. Do szkoły w mieście Ojciec nie miał go za co posłać. Po rozmowie z kierownikiem szkoły postanowił, że Janek jeszcze raz będzie chodził do 7-mej klasy. Jako drugoroczny fascynował się chemią, a zwłaszcza fizyką. Często myślał jak to będzie w tym Ogólniaku, czy da radę nauce?
        Pewnego dnia do Ojca przyszedł sąsiad Kociela. W tym czasie, siedząc  na małym stołku, przy taborecie, Janek przepisywał pracowicie, po 10 razy, każde słowo w którym popełnił błąd na ostatnim dyktandzie. Nie przeszkadzało mu to nadsłuchiwać co mówią starsi. W pewnym momencie Ojciec zapytał co tam słychać u Heńka? Heniek był synem Kocieli, dwa lata starszy od Janka i chodził w mieście do szkoły zawodowej. Kociela zakasłał, a potem powiedział – „Mądre to, śkolone to, a tuman, że aż strach.”
       Janek długo myślał nad tym – jak to może być, że ktoś jest jednocześnie mądrym i tumanem. Nie znał nikogo kto mógłby mu to wytłumaczyć.
       Naukę w liceum rozpoczął pod warunkiem, że będzie otrzymywał stypendium za które opłaci internat. Nie będzie stypendium, wraca na wieś i zostaje parobkiem u Piórka. Jedna dwója na okres i odbierano pieniądze. Dobrze o tym wiedział i dla tego maksymalnie przykładał się do nauki. Oprócz polskiego i rosyjskiego doszła jeszcze łacina. Nauka języków pochłaniała większość jego czasu. Z matematyki i fizyki był orłem, lubił też historię i geografię. Chodził chętnie na halę sportową. I tak dobrnął do następnej klasy bez dwói.
      Lubił żarty i psoty. Starał się zaimponować przed kolegami. Cieszyło go gdy udało mu się wprowadzić w zakłopotanie któregoś z nauczycieli przez zadawanie nietypowych pytań. Szybko był znany nie tylko w internacie.
      Łaciny uczył stary, niedowidzący i niedosłyszący, profesor. Oceny okresowe wystawiał na podstawie wyników z klasówek, a te Janek miał dobre bo zawsze ściągał.
      Przepiękna kobieta i bardzo miła, w której kochała się większość chłopców w szkole, mężatka i matka dwojga małych dzieci, repatriantka z ZSRR, Hania Leszczyńska, uczyła języka rosyjskiego. Jankowi wydawało się, że go faworyzuje bo na okres zawsze stawiała mu trójkę. Pewnego dnia podeszła do niego i wręczając klasówkę z oceną niedostateczną, z miłym uśmiechem powiedziała: „- Nie martw się Jasiu, jeszcze będziesz tłumaczem.” Janek czerwony jak burak nie wiedział co ze sobą zrobić.
      Języka polskiego uczyła, stara panna, Zofia Ziętarowa. Nigdy nie uśmiechała się, była zawsze kategoryczna. Janek pilnie czytał nakazane lektury i nieźle opowiadał, bywało, że za te opowieści dostawał nawet czwórkę. Z ortografią miał ciągle kłopoty.
      Wiele lat później, kiedy przygotowywał rozprawę doktorską, doczytał się, że jego trudności z nauką języków były spowodowane wrodzoną dysleksją i  dysgrafią. W czasach jego młodości nikt o tym nie słyszał, a lekarstwem na tę przypadłość, zarówno w domu jak i w szkole, był „kij i marchewka”. Janek miał do czynienia najczęściej z pierwszym lekiem. Normo było przecież bicie dzieci linijką po dłoniach przez nauczycieli.
      W pewien poniedziałek wpadła na lekcję Ziętarowa i zaczęła opowiadać od progu o spotkaniu z poczytnym pisarzem. Stwierdziła, że ktoś z obecnych zapytał go w czym upatruje swój sukces pisarski? On odpowiedział, że stara się aby w każdym jego opowiadaniu czy powieści były cztery następujące wątki: religijny, wyższe sfery, erotyka i jakaś zagadka. Następnie wydała polecenie: - do soboty macie czas, każdy napisze opowiadanie w którym mają być te cztery wątki. Dyktuję, zapiszcie:
1.      Wątek religijny;
2.      Wątek wyższe sfery;
3.      Wątek erotyczny;
4.      Zagatka. 
     Janek w tym czasie fascynował się znajomością podstaw algebry i trygonometrii. Czuł się szczęśliwy bo wiedział jak można obliczyć np.: odległość  do Księżyca, czy rozwiązać zadanie z trzema niewiadomymi. W piątek, przy kolacji w internacie, dziewczynki zapytały go czy ma napisane opowiadanie z czteroma wątkami? Nie miał. Korciło go żeby przy tej okazji zrobić jakiś figiel. Po godzinie opowiadanie było gotowe.
     W sobotę, na początku lekcji Ziętarowa oświadczyła: do końca półrocza zostały jeszcze trzy lekcje, przeprowadzi je z wami profesor Żakowski. Ja idę na urlop i dziś wystawię wam oceny za pierwsze półrocze. Przedtem posłucham waszych opowiadań. Zaczyna Magda Kos.
     Magda była czołową działaczką w szkolnym ZMP, a jej rodzice brylowali w miejskich władzach PZPR. Jej opowiadanie było chropowate i nieciekawe. Zaraz w klasie powstała wrzawa: -„ Nie ma wątku religijnego! Nie ma nic o Bogu! Dwója! Dwója!” Ziętarowa, po chwili namysłu powiedziała: masz trójkę. Z pewnością zdawała sobie sprawę, że gdyby postawiła dwóję, jak domagała się tego klasa, to zostałaby posądzona o zwalczanie ateizmu.
      Janek w tym czasie przeżywał katusze. Co za feralny dzień. Że też mu zachciało się kawałów. Teraz już nic nie wymyśli. Jeśli Zientarowa wyrwie go do czytania to żegnaj szkoło. Wiedział, że ma w dzienniku dwie dwóje i trzy trójki, więc średnia do rzeczy. Oby go nie wyrwała, przecież wszyscy nie zdążą przeczytać swoich wypocin.    
       Druga czytała Hania Zalewska, prymuska. Było to zgrabne opowiadanie o romansie w PGR-e. Wszystkim się podobało, Klasa szumiała: bardzo dobrze, są cztery wątki, piątka, piątka. „ Zapracowałaś na piątkę” stwierdziła Ziętarowa.
       Kolejnym był Kuba Grabiec, bikiniarz, syn rzeźnika, podobno najbogatszego człowieka w mieście. Z bezczelnym uśmiechem stwierdził, że zapomniał o wypracowaniu. Nie przejął się dwóją na półrocze. Był pewien, że go nie wywalą ze szkoły. Gdyby co to tatuś już by wiedział gdzie posmarować.
       Czytało jeszcze kilka osób. Janek był przekonany, że do przerwy jest nie więcej jak 5 min i tym sposobem uniknie katastrofy. I wtedy padło jego nazwisko. Wstał przeczytał jedno zdanie i usiadł. Profesorka wlepiła w niego oczy. W klasie zapanowała kompletna cisza, a potem gruchnął śmiech. Kilka osób klaskało. Wszyscy wrzeszczeli: brawo, brawo są cztery  wątki, są cztery wątki, piątka, piątka, piątka.
       Ziętarowa uderzyła pięścią w biurko i wrzasnęła: „ Cisza!
       Rzeczywiście zrobiło się cicho. Jeśli wszyscy uważacie, że opowiadanie Jasia jest takie dobre, stwierdziła Ziętarowa, to stawiam mu trójkę na półrocze, już on wie dlaczego tylko trójkę. A teraz. Bohaterze dzisiejszego dnia, przeczytaj jeszcze raz swoje dzieło.
       Janek już spokojny, wstał i zaczął mówić z pamięci: „-Tytuł opowiadania – Hrabina-, treść opowiadania: „ - O Boże, zawołała Hrabina, jestem w ciąży i nie wiem z kim?” 

środa, 8 kwietnia 2020

Humoreska nr 81 ANTEK I KORONAWIRUS


                                Nowe objawy koronawirusa? Przypominają gorączkę denga 

                                      ANTEK  I  KORONOWIRUS

         Antek mieszkał na końcu wsi, ale czuł się jak nie za najważniejszego to przynajmniej za jednego z najważniejszych we wsi. To było potrzebne mu do szczęścia. Wszystkim wmawiał, że powinni go nazywać „Złotą rączką”. Nie było roboty, która dla Antka by była trudna.  Potrafił poklepać kosę i naprawić kombajn. Wymalować mieszkanie czy położyć kafelki w łazience to dla Antka małe piwo. Naprawić cieknący kran czy zatkany zlew, to betka. Nawet potrafił naprawić pralkę czy elektryczny piekarnik.
           Złośliwi zawsze się znajdą, a tacy twierdzili, że Antek jest lepszy w psuciu niż w remontowaniu czegokolwiek.
          Antek miał stare zabudowania po rodzicach i 2 morgi ziemi. Trzymał jedną krowę i dwie świnie, trochę drobiu. Inwentarzem zajmowała się Wanda, żona Antka. On od niepamiętnych czasów nazywał ją Stara. We wsi na Wandę mówili po prostu Antkowa.  Z takiego gospodarstwa trudno wyżyć. Toteż Antek przez 12 lat dojeżdżał do pracy w mieście. Był zatrudniony w przedsiębiorstwie remontowo-budowlanym i tam poznał wiele fachów  Zlikwidowali autobus i skończyła się praca. Chwytał się każdej roboty, a to przy sianokosach lub przy żniwach, wyremontował rower i traktor, wymalował chałupę z zewnątrz i wewnątrz.
     Dzieci nie miał. Jak mówiła Antkowa: –„ Pan Bóg nie pobłogosławił.” Za to Antek wszystkim młodym doradzał jak robić, kiedy i ile razy, żeby spłodzić córkę lub syna w zależności od potrzeby. Co prawda Kociela gadał po wsi, że te Antkowe rady to psu na budę bo chciał mieć syna, a urodziły mu się trzy córki w trzy lata. Antek twierdził, że Kciela to fujara a nie chłop.
      I tak spokojnie toczyło się życie na wsi, aż przyszedł wirus. Chłopów najbardziej ucieszyło to, że nie musieli chodzić do kościoła. Chodzili tam, bo chodzili tam ich ojcowie i dziatki. Chodzili po to żeby nie być okrzykniętym bezbożnikiem lub nazwanym przez Proboszcza komunistą. Z tego nie chodzenia była czysta korzyść bo zostawała dycha dawana na tacę. A za dychę można było, o każdej porze, u starego Malinowskiego, kupić ½ litra bimbru, wystarczyło dodać pustą butelkę.
     Do kościoła chodziło tylko kilka starych kobiet. Proboszcz nakazał im rozpowiadać po wsi, że jeśli ktoś boi spowiadać się przy konfesjonale to on może wyspowiadać go na spacerze wokół kościoła. Komunię mogą brać bez obawy po staremu bo kapłani maję konsekrowane dłonie.
      Antek od kilku lat omijał kościół szerokim lukiem. Przez tydzień wtedy harował na  plebanii. Wymalował pokoje, wymienił krany i zlewy, wyremontował rynny i założył nowy zamek w drzwiach wejściowych. Kiedy przyszło do zapłaty proboszcz zaproponował mu odprawienie mszy w jego intencji. Antek zdenerwował się i trzasnął drzwiami.
     Nakaz siedzenia w domu mieli chłopi w głębokim poważaniu. Bo jak nie przyjść do sąsiada gdy miał imieniny lub ocieliła mu się krowa. Takie spotkania zawsze były przyjemne. Tym bardziej, że nie o suchej twarzy.          
     Do Antka zadzwonił kuzyn Waldek, gajowy, mieszkający w środku puszczy z pytaniem co ma robić gdy jest zakaz wchodzenia do lasu? Po pierwsze siedzieć cicho, powiedział mu Antek, nikogo o nic nie pytaj, a już na pewną nie leśniczego. Po drugie posiej warzywa i posadź kartofle. Po trzecie, przypomnę Ci jak dawnymi laty pijany generał zastrzelił Ci krowę i upierał się, że to była dzika krowa. Ja Ci wtedy poradziłem żebyś nie podskakiwał no i dostałeś odszkodowanie i to takie, że kupiłeś krowę z cielakiem i jeszcze na buty dla dzieciaków zostało. A po czwarte zawsze pamiętaj o starej zasadzie wojskowej: -„Jak najdalej od dowództwa, jak najbliżej kuchni”.
      Od połowy marca Antek nie miał roboty i pieniędzy. Postanowił, że musi znaleźć sposób  na koronawirusa. Wymyślił, że pomocnym w tym dziele będzie mu jego pies Reksio. Był przekonany, że Reksio jest najmądrzejszym psem we wsi i bardzo łatwo wszystkiego się  uczy. Posadził go przed telewizorem i kiedy pokazywali wirusa kazał mu szczekać. Po dwu dniach nauki Reksio wiedział już o co chodzi. Teraz, myślał Antek, wystarczy, że pójdę na wieś i jak na kogoś będzie szczekał Reksio to będzie znaczyło, że ten ma wirusy. Dodatkowo wymyślił Antek, że na wirusy będzie dobry właściwy kij. Wystrugał sobie, z leszczyny, kij o  długości 125 cm i średnicy 3,5. Takiego kija boi się koń, krowa i każde inne bydle, to dlaczego miał by się nie bać ten przeklęty wirus.
     Swoją teorię wygłaszał Antek w sklepiku u panny Krysi. Ludzie słuchali z niedowierzaniem i zastanawiali się czy ten mądry Antek przypadkiem nie zwariował.
     Antkowa użalała się do swoich przyjaciółek: -„Za jakie grzechy Pan Bóg ukarał mnie takim postrzelonym chłopem."
            

czwartek, 5 marca 2020

Humoreska nr 80 GRZYBOBRANIE I CHMURA



                                        Znalezione obrazy dla zapytania: grzyb prawdziwy


                         GRZYBOBRANIE I CHMURA

            Gdy Jan wyjeżdżał z Piaseczna wschodziło słońce. Był cudowny sierpniowy poranek. Obiecał sobie dużo. Wczoraj powiedziała mu sąsiadka, że na bazarku widziała dużo grzybów. Uśmiechnął się do niej i pomyślał – już ja im jutro pokarze.
           W nocy źle spał, nie mógł doczekać się poranka. Od dziecka lubił zbierać grzyby. W sezonie grzybowym, nawet przy największym nawale pracy zawsze potrafił rzucić wszystko i wyrwać się do lasu. Grzyby, a w szczególności prawdziwki fascynowały go. Bywało, że kiedy zobaczył dorodnego borowika kładł się na brzuchu przed nim, brodę podpierał rękoma i patrzył na niego przez kilka  minut.
          Pojechał w „swoje” lasy za Górę Kalwarię. Samochód zostawił na dzikim parkingu. Prawie biegiem wpadł do lasu. Po kilkunastu krokach doszedł do miejsca gdzie bywały kurki. Było ich mnóstwo. Zbierał je w pośpiechu do momentu, aż pod brzozą zauważył trzy szare kozaki. Nieco dalej, pośród młodych sosen znalazł ładnego prawdziwka. No nie, pomyślał ja tu nie będę tracił czasu, idę w swoje miejsca bo jeszcze ktoś wybierze mi moje prawdziwki.
          Szedł prawie z kilometr, aż do wydm porośniętych rachitycznymi sosnami. Zaczęło się. Oczom nie wierzył. Małe, duże, pojedyncze i po kilka. Wszędzie były prawdziwki i w dodatku wszystkie zdrowe. Były momenty, że nie mógł się zdecydować, które zbierać pierwsze.
         Od ciągłego schylania się zrobiło mu się gorąco chociaż miał na sobie tylko leciutką kurteczkę. Zdjął ją i zauważył, że słońce gdzieś zniknęło, a w lesie zrobiło się duszno. Niewielki koszyk był prawie pełen prawdziwków. Do obejścia miał jeszcze wiele miejsc. Co robić? Do samochodu daleko. Z tyłu usłyszał ludzkie glosy. O nie. Zdjął podkoszulek, u dołu związał go sznurowadłem i w tak powstałą torbę wkładał swoje cuda. Szło mu to dość wolno bo każdego grzyba starannie czyścił.
       Pomyślał o swojej ukochanej żonie Wiktorii. Ona też lubiła zbierać grzyby. Nie mogła z nim jechać bo  opiekuje się wnuczką. A szkoda bo lubił patrzeć jak się cieszy z sukcesów. W myśli już sortował te cuda. Największe ususzy, małe pójdą do octu. A jaka będzie smaczna kolacja. Wiktoria uwielbia prawdziwki na masełku.
      Czas dla Jana zatrzymał się. Szedł zauroczony, krok za krokiem do przodu. W podkoszulku było już z osiem kilo  prawdziwków gdy zagrzmiało. Zatrzymał się. W lesie zrobiło się  mroczno. Od zachodu wypełzła prawie granatowa chmura. Wierzchołki drzew niespokojnie zaszumiały. Po chwili upadły pierwsze krople deszczu. Chmura z każdą chwilą potężniała. Nie było na co czekać.
      Powrót do samochodu z takim bagażem nie był łatwy, tym bardziej, że Jan miał już swoje lata. Pojedyncze krople zamieniły się szybko w ulewę. Chwilami tracił w deszczu orientację. Czuł jak woda spływa mu po plecach, a potem między pośladkami. Nic przyjemnego. Woda była zimna. W butach mu chlupotało. Te półtora kilometra do samochodu było bardzo długie. Gdy otwierał bagażnik dzwonił zębami. Znalazł zapasowe buty usiadł na swoim siedzeniu, zrzucił mokre razem ze skarpetkami. Szczęśliwy, że ma suche nogi dodał gazu i przyjechał do Piaseczna. Przed blokiem, z tryumfalną miną podszedł do bagażnika. Otworzył – grzybów nie było. No tak – zostały na parkingu. O k… zaklął brzydko.
      Usiadł za kierownicę i popędził za Kalwarię. Na parkingu nie było śladu po grzybach, niestety.
       Jak każdy, w takich okolicznościach, Jan szukał winnego. Oczywiście wszystko przez to p….ną chmurę. Wrócił do Piaseczna.
       Z miną skarconego psa poczłapał do domu. Kiedy opowiedział Wiktorii o swojej przygodzie to Ona, w swej dobroci, nie powiedziała ani słowa. Jednak pokiwała tak znacząco głową i tak popatrzyła na niego, że wiedział co myśli.

wtorek, 25 lutego 2020

Humoreska nr.79 PODBITE OKO



                                                  Znalezione obrazy dla zapytania: podbite oko


         Zosię i Zenka trudno by było nazwać małżeństwem typowym. Chociażby z tego powodu, że ona była filigranowa, ważyła 58 kg i miała 164 cm wzrostu. On chłopisko wielkie i zwaliste. 93 kg wagi.
         Urodziła się na Żoliborzu, tam też chodziła do szkoły. Od najwcześniejszych lat wygrywała wszystkie szkolne zawody w biegach i skokach. Nic więc nie było w tym dziwnego, że po maturze  podjęła studia na Akademii Wychowania Fizycznego na Bielanach. Studiowała na wydziale – Wychowanie Fizyczne. Jej pasją była lekkoatletyka, a jaszcze bardziej judo. Na jej roku nie było lepszej od niej w tej dziedzinie.
       Przez ostatnie dwa lata studiów mieszkała z Krzysiem. Oczywiście była mowa o małżeństwie. Przez długi czas tolerowała to co on nazywał oszczędnością, a ona po prostu skąpstwem. Drażniło ją jego zastanawianie się przed wydaniem każdej złotówki, toteż bez większego żalu rozstała się z nim tuż przed obroną pracy dyplomowej. Postanowiła zostać syngielką. Jak się okazało nie na długo. Prace znalazła na etacie nauczyciela wychowania fizycznego w  LXX Liceum w dzielnicy Ursynów. Tam też szybko poznała, nauczyciela matematyki Zenka.
        Zenek urodził się na Pradze. Od najwcześniejszych lat wychowywał się wśród najgorszych żuli i złodziei. Wcześnie zaczął palić i popijać nie tylko piwo. Ojca nie miał, a samotna matka nie bardzo mogła sobie z nim poradzić. Na jego szczęście zainteresował się nim brat matki – adwokat. Szybko odkrył, że Zenkowi łatwo przychodzi nauka, a w szczególności matematyka. Wuj poświęcił dużo czasu i wysiłku aby Zenka wyrwać ze szponów ulicy. Kiedy zdał maturę wszyscy troje cieszyli się, a szczególnie matka.
       Na Uniwersytet Warszawski, na wydział Matematyki i Informatyki, Zenek dostał się już o własnych siłach. Studiował, co prawda aż 6 lat, ale studia ukończył z wynikiem bardzo dobrym. Skłonność do alkoholu, pozostałość po latach młodzieńczych, przeszkodziła mu zostać asystentem.
      Już na pierwszym spotkaniu Zenek nosił Zosię na rękach. Bardzo spodobała jej się taka zabawa. Zakochała się. Koleżanki mówiły jej, że Zenek lubi tęgo popić. Ona doszła do wniosku, że ludzi idealnych nie ma. Ślub wzięli w lutym.
       W słoneczne, kwietniowe południe Zosia z koleżanką wracały z pracy przez park. W pewnej chwili podbiegł do nich, od tyłu, złodziej wyrwał torebkę Zosi i zaczął uciekać. Nie traciła ani chwili, pobiegła za nim. Dopędziła go i podstawiła mu tak zręcznie nogę, że wylądował na twarz. W mgnieniu oka usiadła mu na plecach i tak wykręciła mu ręce z tyłu, że wył z bólu. Treningi z judo zaowocowały. Koleżance nakazała wezwać policję. Wtedy dopiero zorientowała się jakiego wielkiego draba trzyma. Zebrał się tłumek, ktoś oferował pomoc. Podziękowała z uśmiechem.
       Policja szybko przyjechała. Złodzieja skuli. Przyjechał drugi wóz. Całą trójkę zawieźli do Komendy Dzielnicowej na przesłuchanie. Okazało się, że policja miała rysopis tego złodzieja, ale od miesięcy nie potrafiła go przymknąć. Na Komendzie szybko rozeszła się wieść, że filigranowa kobietka schwytała wielkiego chłopa. Dyskretnie podchodzili policjanci żeby ją zobaczyć. Aspirant Wasiek powiedział do swojego kolegi: -„Takiej to lepiej w domu nie mieć.”
      Kilka tygodni później, Zosia otrzymała oficjalne podziękowanie od Nadinspektora za  schwytanie niebezpiecznego złodzieja. Zenek był dumny ze swojej żony, opowiadał wszystkim o wyczynie Zosi, nawet dawnym kumplom z Pragi.
       W małżeństwie Zosi właściwie układało się wszystko dobrze, z tym, że od czasu do czasu Zenek tęgo popijał co ją mocno denerwowało.
       Pewnej niedzieli, z rana, Zenek stał przed lustrem, okropnie skacowany i powiedział do Zosi: - „Coś Ty Kochanie pomyślałaś jak ja, w nocy, wróciłem taki zalany i w dodatku z sińcem pod okiem?”
       - „Jak wróciłeś to nie miałeś podbitego oka.” – powiedziała Zosia.