Dowcipy

niedziela, 18 grudnia 2022

Humoreska nr 113 KLESZCZE

   

             


        
     K L E S Z C Z E

     Młoda lekarka ze swoim mężem inżynierem, w pierwszych latach sześćdziesiątych, dostali pracę i mieszkanko w mieście powiatowym na północy kraju. Ona przywiozła swój dobytek w niewielkiej tekturowej walizce, a on w brezentowej torbie. Tapczan kupili na raty. Jeden garnek, dwa talerze i dwie szklanki stanowiły wyposażenie ich kuchni. Sztućce dostali w prezencie ślubnym. Takim sposobem byli gotowi do sprowadzenia, swojego skarbu, - dziewięciomiesięcznej córki, którą do tej pory zajmowała się rodzina inżyniera.

    W tym czasie przybywali do miast młodzi ludzie po studiach, odnajdywali się nawzajem i tworzyli grupy towarzyskie. Miasta powiatowe otrzymywały centrale telefoniczne, więc młoda inteligencja mogła dzwonić do siebie. Na porządku dziennym były np.: takie telefony: -„ Wpadnijcie do nas wieczorem, mamy kawę, tylko zabierzcie z sobą szklanki, bo mamy tylko dwie.” Nikomu z tych młodych ludzi nie przychodziło narzekać na warunki bytowe bo było to pokolenie które przeżyło biedę i poniewierką wojenną.

     Sąsiadka, żona kolejarza, namówiła naszą bohaterkę na wyprawę do lasu na jagody. Wróciła szczęśliwa z mnóstwem jagód. Szczęście trwało krótko. Poczuła swędzenie na nogach. Zobaczyła wiele robaków, które nie dawały się strzepać. Pobiegła do sąsiadki. Ta wytłumaczyła jej, że to są kleszcze i jak je usunąć. Poradziła na przyszłość jeździć do lasu w spodniach.

     Poczytali o kleszczach w encyklopedii i w książkach medycznych. Dowiedzieli się, że 30% kleszczy ma groźną bakterię boreliozy,  jak ich unikać,  jak je wyjmować, gdy się już przyczepią.

     Minęło dwadzieścia parę lat Nasi bohaterowie przenieśli się do miasta wojewódzkiego. Mieli piękne mieszkanie i samochód. Młoda lekarka stała się wielką panią doktor o najwyższych kwalifikacjach. Młody inżynierek zrobił doktorat i stał się nauczycielem akademickim.

Jego hobby to było łowienie ryb i zbieranie grzybów. Czasem przynosił na sobie kleszcze. Nie robił z tego problemu.

    Żelazne zdrowie inżyniera zaczęło szwankować. Pojawiała się gorączka, bóle głowy, nieuzasadnione zmęczenie. Żona nakazała mu zrobić różne badania. Okazało się, że ma boreliozę. Zapanowała panika w rodzinie.

     Pani doktor zwołała najtęższe głowy medyczne w szpitalu wojewódzkim na konsylium w sprawie boreliozy. Po burzliwej dyskusji ustalono jaki antybiotyk ma brać inżynier przez miesiąc. Brał i męczył się bo miał ustawiczną biegunkę i to taką jak mówił przyjacielowi – „Poza linię horyzontu”.  Objawy choroby powoli ustępowały. Badania potwierdziły zanik bakterii. 

    Po latach, kiedy inżynier opowiadał o swojej przygodzie z kleszczami, zawsze podkreślał, że kuracja nie byłaby tak przykra gdyby nie fakt, że przez miesiąc przestrzeń między nim a sedesem nie mogła być większa niż 50 metrów.

 

                                                         Piaseczno.  4 grudzień 2022r.


środa, 21 września 2022

Humoreska nr 112

    

                                   

            WYCIECZKA  Z  PGR-u  DO TEATRU

       Waldek z żoną mieszkał, na obrzeżach Piaseczna, w jednym domu z teściami oraz ze szwagrem,  jego żoną i trójką dzieci. Ta rodzina miała 6 ha ziemi i trzy namioty. Powodziło im się dobrze. Takich wówczas nazywano „badylarzami”. Waldek nie miał żadnego wykształcenia więc pracował w firmie remontowo-budowlanej. Za jego plecami rodzina nazywała go robolem i traktowała z pogardą. Często dochodziło do awantur.

     Pewnego razu, podczas kłótni, szwagier uderzył Waldka w twarz. Ten chwycił pogrzebacz i tak walnął szwagra w głowę, że ten stracił przytomność i wypłynęło mu oko. Potem była milicja, areszt i sąd. Cała rodzina, łącznie z żoną świadczyli przeciw niemu. Wyrok – 3 lata więzienia.

     Karę odbywał w Barczewie nieopodal Olsztyna. Żona zażądała rozwodu. Zgodził się. Jego rodzice już nie żyli. Mieszkanie po nich zajmowała siostra z mężem i dziećmi. Czuł się zagubiony i nie wiedział co z sobą zrobić. Poradzono mu żeby szczęścia szukał w PGR-. Po wyjściu z więzienia wsiadł do pociągu i jechał w kierunku Kętrzyna. Po drodze pytał podróżnych o dobry PGR. Poradzili mu gdzie ma wysiąść.

    W PGR przyjęli go chętnie. Dostał też okropnie zaniedbaną kawalerkę. Od razu wziął się za robotę i za zapomogę fachową ją  odnowił. Przez pierwszy rok pracował w polu na niskich stawkach godzinowych. Potem skończył kurs traktorzysty i jego prestiż oraz zarobki wzrosły.

    Pracownikom tej instytucji żyło się całkiem dobrze. Mieszkania mieli za darmo. Płacili tylko za ogrzewanie i prąd. Każdy kto chciał dostawał 5 arów ogródka przy domu i ćwierć hektara ziemi pod kartofle. Mogli hodować drób a nawet prosiaka. Na miejscu było przedszkole i świetlica z biblioteką.

Mleko i inne produkty spożywcze kupowali za pół ceny.

     Waldek szybko zasłynął jako „złota rączka” bo potrafił naprawić kran, położyć kafelki czy wymalować mieszkanie. Miał też słabość – często popijał. Do jego przytulnej kawalerki chętnie przychodzili inni spragnieni wody ognistej. Oczywiście miał kilku przyjaciół, a najlepszym był  Antoś też samotny. Waldek starał się żeby z wszystkimi żyć w zgodzie. Cieszył się gdy czół  że ludzie go szanują.

    Dyrektor gospodarstwa dbał także o rozwój kulturalny swojej załogi. Były dożynki, festyny, akademie i zabawy. Raz do roku organizowano kilku dniową wycieczkę. Po zakończonych pracach polowych, w grudniu 1976 rok zorganizowano trzydniową wycieczkę  autokarem do Warszawy. W planie wycieczki było zwiedzanie Muzeum Narodowego, ZOO, Stare Miasto, Pałac Kultury, pobyt w PDT,  oraz teatr.

    Drugiego dnia, wieczorem, autokar zawiózł wycieczkowiczów do Teatru Narodowego na sztukę Jana Kochanowskiego pt. „Odprawa posłów greckich”. Na miejscu okazało się, że do rozpoczęcia spektaklu jest jeszcze 40 minut. Waldek ze swoim przyjacielem Antosiem doszli do wniosku, że przed tym przestawieniem nie zaszkodzi wypić po kieliszku. Poszli do pobliskiej restauracji. Tych kieliszków było sporo. Kiedy wrócili do teatru przedstawienie już dłuższy czas trwało. Bileterka nie chciała ich wpuścić. Przekupili ją. Powiedziała, że wprowadzi ich bocznym wejściem. Uchyliła drzwi i    pokazała gdzie mają cichutko wejść i usiąść.

    Weszli. W tym czasie Gustaw Holoubek głośno wygłosił swoją kwestię – „Skąd przybywacie zacni mężowie?” Waldek bez chwili wahania, równie głośno odpowiedział: -„ Z pegeeru Boćki proszę pana.”

    Sala ryknęła śmiechem. Śmiali się też na scenie i w garderobach. Spektakl został wznowiony dopiero po 10 minutach.

                                                                         

                                                                           Piaseczno 18.09.2022r.

                                                 

niedziela, 31 lipca 2022

Humoreska nr. 111

  

              


         

                         KRÓL KTÓRY LUBIŁ ZIELONE

                                           

      Dawno, dawno temu panował w Polsce Król Kazimierz. Jego największą troską było dobro ludu. Wiedział dobrze, że magnateria i szlachta zawsze sobie poradzi. Dbał zatem aby chłopom nie działa się krzywda, a sądy były sprawiedliwe. Co roku, w maju, Król wyruszał na 3 tygodnie w objazd po swoich włościach aby naocznie zobaczyć jak rozwija się kraj i jak żyją ludzie. Po takiej podróży wydawał różne edykty i zarządzenia. Lud kochał swego Króla.

     Podróżował wspaniałą karetą. Za nim jechała na kilku pojazdach służba i  zaopatrzenie oraz drużyna rycerzy. Zatrzymywał się w szlacheckich dworkach lub w magnackich pałacach.

     Namiętnością Króla Kazimierza była przyroda. Kochał las, pola i łąki. Każda pora roku Go cieszyła, ale najbardziej lubił wiosnę z jej cudowną zielenią. Ten kolor fascynował Go. Jego tron tam gdzie nie był złoty, był zielony. Większość jego szat była zielona, sypialnia także w zielonej komnacie.

     Pewnego dnia zajechał do pałacu Branickich. Nie zaskoczył gospodarza, miał magnat swój wywiad. Przyjęcie było wspaniałe. Witała Króla cała rodzina gospodarza, wraz z jego prywatną armią i orkiestrą.  Stoły uginały się od jadła i napitków.

     Następnego dnia, nikogo nie uprzedzając, Król wstał o świcie i wyszedł na folwark. Pierwszym człowiekiem jakiego spotkał był oborowy. Zatrzymał go. Zapytał czy wie z kim rozmawia? Tamten zdjął czapkę, pokłonił się i powiedział: -  „Rozmawiam z naszym ukochanym Królem Kazimierzem.”

    Król długo wpatrywał się w tego chłopa i coraz bardziej się dziwił. Ten człowiek był idealnie podobny do niego. We wzroście, w ruchach, nawet głos miał podobny. Przez mement pomyślał, że to jeszcze działają trunki z kolacji. Ale nie, przednim stało jego odbicie.

      Powiedz mi jak masz na imię? – Jan, Miłościwy Królu, ale wołają na mnie Zielony, bo mój świętej pamięci ojciec uwielbiał wszystko co zielone.

      Powiedz mi Janie czy twoja matka nie pracowała na Królewskim Dworze?

      Matka nigdy nie była we Dworze, ale mojego Ojca wysłał na służbę Pan Hrabia Branicki. Tam przepracował trzy lata. Jak opowiadał był ulubionym sługą Jej Wysokości Królowej. Był przy Niej o każdej porze i w dzień i w nocy.

       Król Kazimierz stał osłupiały. Myślał: - Mam przed sobą brata i co ja mam teraz zrobić z sobą i z nim? On nie wgląda na durnia, też pewno domyślił się czego jego ojciec dokonał. Co robić? Co robić? A moja Matka, do śmierci żałowała, że ma tylko mnie, pewnie nie było drugiej okazji z zielonym.

 

                                                                       Piaseczno 23.07.2022r.

piątek, 27 maja 2022

Humoreska nr 110 SKRZYDŁA CZY MIOTŁA

    


       

                      SKRZYDŁA CZY MIOTŁA 

     W Warszawie, na Pradze, na ulicy Benedykta, w zadbanym domku, w saloniku siedziały trzy najprawdziwsze, warszawskie wytworne damy. Siedziały i jedząc wspaniałą szarlotkę, upieczoną przez gospodynie, popijały na przemian to kawą to winem. Gospodynią była Małgorzata, dwie pozostałe to Wanda i Róża. Wszystkie trzy były świeżymi emerytkami. Znały się od lat bo pracowały w jednej szkole jako nauczycielki.  

   Na czwartym fotelu siedział szpakowaty pan Wojciech, mąż gospodyni i obserwował z satysfakcją jak paniom smakuje, jego produkcji wino z czarnej porzeczki. Siedział tak już ponad godzinę bez słowa bo panie nieprzerwanie mówiły, mówiły, mówiły. Trzeba przyznać, że jak przystało na inteligentne towarzystwo, nigdy nie mówiły trzy na raz, co najwyżej dwie.

    Gospodarze mieli dwie córki. Starsza Julita poszła w ślady ojca, skończyła politechnikę i razem z mężem, też inżynierem budowali mosty. Młodsza Teresa skończyła medycynę i wyszła za mąż za kolegę z roku Władka Kuleszę. Kuleszowie stanowili klan lekarski. Siostry, bracia, bratowe, szwagrowie, wujowie, kuzyni bliżsi i dalsi to lekarze. Większość z nich pracowała w Anglii. Najlepszy chirurg, 49 letni Jan latał do Londynu w co drugi piątek, tam robił kilka trudnych operacji i w niedzielę wieczorem wracał z kupą forsy.

    Małgorzata uwielbiała małe dzieci. Uczyła tylko w klasach 1 – 3. Marzyła o tym aby mieć z pół tuzina wnucząt i kochać je bezgranicznie. Rozpaczała gdy Julita trzykrotnie nie donosiła ciąży. Straciła nadzieję, że w 10 lat po ślubie może jeszcze  urodzić. Tereska urodziła, cudnej urody, Agnieszkę w 7 miesięcy po ślubie, ale marna to była pociecha dla babci bo zaraz wyjechała z mężem do Anglii. Nie pomogły prośby i groźby by zostali w kraju. Wytargowała tylko matka tyle, że często będą odwiedzały Polskę to znaczy mamę i babcię.

     Rzeczywiście przylatywały często, na ogół co dwa miesiące. W tym czasie babcia rozkwitała. Nie mogła się napatrzeć na Agnieszkę, cieszyła się widząc jak pięknie się rozwija. Czuła, że kocha ją ponad wszystko. Była bezgranicznie szczęśliwa gdy mogła ponosić ją na rękach.

    Wyobraźcie sobie moje drogę, mówiła do swoich przyjaciółek Małgosia jaka byłam podniecona, tydzień temu, gdy moje skarby miały wylądować na Okęciu  10 po czwartej. Wstałam o szóstej rano żeby zdążyć ze wszystkim, a i tak nie wszystko zrobiłam z tego co zaplanowałam. Wojtek mnie popędzał, ale wyjechaliśmy chyba dopiero pół do czwartej. Zaraz na obwodnicy stanęliśmy w korku. Szlak mnie trafiał. 10 metrów do przodu i stoimy, znów 10 metrów. Boże zaczynam się modlić, niech się to wreszcie skończy. Dowlekliśmy się do Żwirki i Wigury i znów korek. Dzwoni telefon. Drżącymi rękoma odbieram, a tam głosik: Babciu gdzie jesteś? Myślałam, że zwariuję. Tłumaczę. Przepraszam. Miałam wtedy ogromne pragnienie mieć skrzydła. Boże jak bym leciała do swojego cudeńka.

     Następnym razem musisz wziąć do samochodu miotłę. – Odezwał się pierwszy raz tego wieczoru Wojciech.

     Wszystkie trzy spojrzały na niego.

     - A po co? Zapytała któraś.

    - Na miotle doskonale latają czarownice.

   Przyjaciółki wybuchły śmiechem

   Małgorzata się wściekła. Twoje żarty są, jak zwykle, idiotyczne. Krzyczała. Zamiast wozić samochodem wszędzie swoje cztery litery powinieneś  przesiądź się na miotłę – dowcipnisiu!

    Wojciech nie dał się sprowokować. Słodziutkim głosem odpowiedział: - Jak zwykle Kochana Małgosiu masz rację. Przy dzisiejszych cenach benzyny miotła może być dla mnie ratunkiem!

                    

poniedziałek, 9 maja 2022

hUMORESKA NR 109 S T R A Ż N I K

            


                                 S T R A Ż N I K   

     Gdy Władek był schylony i zbierał kurki, z tyłu usłyszał głośne – „Nie ruszaj się, ręce do góry!” Wyprostował się i obrócił. Pierwsze co zobaczył to pistolet skierowany do niego. Trzymał go w ręce postawny mężczyzna w jakimś mundurze. Władkowi odebrało mowę, za to mundurowy gadał jak najęty: „Mam cię draniu, zbierasz grzyby w rezerwacie przyrody, będzie cię to drogo kosztowało. W lesie Kabacki można spacerować po wyznaczonych szlakach i nic więcej. Dawaj dokumenty i to szybko!

     Władek odstawił koszyczek i spokojnym głosem powiedział: -„ Schowaj pan tę pukawkę i powiedz mi coś za jeden i jakim prawem straszysz ludzi.” Wyjął z portfela dowód osobisty i trzymając go w ręce, powiedział: „ No kto ty?”

     Spokój Władka udzielił się widocznie mundurowemu bo zaczął mówić normalnie, trochę się jąkając. „Nazywam się Józef Gawenda, jestem strażnikiem przyrody i mój Komendant nakazał mi chronić ten las przed grzybiarzami, a złapanych na gorącym uczynku karać mandatami. Pan zapłaci 500zł.”

    - A pan napisze raport dla przełożonego, czy tak? To masz pan tu mój dowód żebyś wiedział  kogo złapałeś.

     - O tak, będę musiał pisać ten cholerny raport, a tego bardzo nie lubię.

     - Panie Gawenda, ja byłem nauczycielem języka polskiego i dla mnie taki raport to pestka. Jak pan masz na czym pisać, to ja panu podyktuję. Siadajmy na tym powalonym drzewie i do roboty.

      - Bardzo chętnie panie Kowalski, dziękuję.

      Usiedli. Do kogo ten raport to pan sam napiszę. Dyktuję treść:

      W dniu dzisiejszym, na patrolu w Lesie Kabacki, w siódmym kwartale, dostrzegłem grzybiarza w odległości około 200m. Po długiej i wyczerpującej pogoni dopadłem złoczyńcę,  z trudem powaliłem go na ziemię i skułem mu ręce na plecach.

      - Panie Kowalski – przecież tak nie było.

      - Nie szkodzi panie Gawenda. Po pierwsze tu niebyło pana przełożonego, a po drugie niech wie jaką trudną i niebezpieczną pracę pan wykonuję.

      - Właściwie to pan ma rację.

      - To pisz pan dalej.

      Z jego dokumentów wynika, że nazywa się Władysław Kowalski, mieszka w Piasecznie, na ul. Onufrego Zagłoby 7 m 3. Ma lat 85, jest lekko zgarbiony i powłóczy lewą nogą. Miał w koszyku około 20 deka kurek i jednego prawdziwka. Grzyby rozrzuciłem po lesie żeby się posiały, a jemu wystawiłem mandat na 500 zł.

     Ten niepoprawny obywatel oświadczył, że mandatu nie przyjmie i nie zapłaci. Dalej tłumaczył, że jest samotny i ma 1300zł emerytury, że jak zrobi opłaty to mu zostaje 500 zł. Kupuję w Auchen, raz na tydzień kości i na nich gotuję zupy. Na chleb mu ledwie starcza. Na grzyby chodził zawsze i dalej ma taki zamiar. Jeśli uda mu się znaleźć więcej to sprzedaje na targu i wtedy może kupić kilka puszek piwa.

     Powiedział też, że będzie czekał na przyjście policji, żeby go aresztowali. Do aresztu pójdzie z ochotą, bo tam dają dobrze zjeść i to za darmo. Jak posiedzi ze trzy miesiące, to zaoszczędzi kupę forsy.

     Pouczyłem tego niepoprawnego draba o zakazie zbierania runa leśnego i o tym, że recydywista jest bardziej surowo karany. Następnie wyprowadziłem go na skraj lasu i dopilnowałem żeby nie wrócił. Co dalej trzeba zrobić tym Kowalskim to oczywiście Pan Komendant dobrze wie.

     Myślę, ze dzisiaj zrobiłem kawał dobrej roboty i zasługuję na uznanie Pana komendanta.

     -Dziękuje Panie Władysławie Kowalski, niech Pan dalej zbiera te grzyby!!!

 


hUMORESKA NR 108 CZEGO CZŁOWIEK NIE MOŻE

                                

                             


                                                     CZEGO  CZŁOWIEK  NIE  MOŻE 

       Edyta pracowała w magistracie małego powiatowego miasta. Była nadzwyczajnie pobożna. Regularnie chodziła do  kościoła. Miała narzeczonego Franka. Franek miał 24 lata i nadzieję, że wywinie się od służby w wojsku. Już kilka razy udało mu się, dzięki łapówkom i znajomościom, uzyskać odroczenie.

     Ze ślubem czekali na ostateczne wyjaśnienie sprawy wojska. Dla Edyty była to zmora. Regularnie żyła z Frankiem, a więc grzeszyła. W każdy pierwszy piątek miesiąca chodziła do spowiedzi, wyznając swoje grzechy i obiecując poprawę. Podświadomie wiedząc, że tej obietnicy nie dochowa  klepała bezmyślnie nakazane zdrowaśki.

    Na spowiednika wybrała wikarego Wojciecha. Była pod jego urokiem. Nikt inny, przy ołtarzu tak pięknie nie rozkładał rąk, nikt nie miał tak uduchownionej twarzy, nikt z taką gorliwością nie wygłasza słowa Bożego. Dla niej był istotą spoza ziemi. Po kilku podobnych do siebie spowiedzi ksiądz wikary zwrócił uwagę na Edytkę i przy każdej okazji uroczo się bo niej uśmiechał.

    Na kolejnej spowiedzi oświadczyła Wojciechowi, że przez ostatnie 10 dni nie grzeszyła bo Franka wzięli do wojska i to do marynarki, a to oznacza, że na trzy lata i jest zrozpaczona. Ksiądz długo pocieszał Edytkę i na koniec poprosił ją żeby przyszła do niego, przed wieczorem, bo dostał pralkę i nie wie jak obsługiwać to ustrojstwo. Poszła pełna niepokoju i wielkiego zdenerwowania.

    Garsoniera w której mieszkał ksiądz okazała się duża i luksusowo wyposażona. Najpierw posadził Edytkę przy stole z ciastem i kieliszkami do wina. Niby rozmowa toczyła się normalnie, ale ona była cięgle spięta. Wypiła dwa łyki wina, ale to nic nie pomogło. Wydawało jej się, że obok siedzi istota nadprzyrodzona. Kiedy ksiądz przytulił ją do siebie, a potem zaczął ją rozbierać była całkowicie sztywna i bezwolna. Zaniósł dziewczynę do łóżka i zrobił to na co miał ochotę bez jej udziału, ale to zauważał dopiero jak chciał się wycofać. Nie mógł. Ona bezgłośnie płakała. Po półgodzinnych próbach zdecydował się wezwać pogotowie. 

     Przyjechało. Położyli sklejonych golasów na nosze i przykryli prześcieradłem. Przytomnie zabrali ubranie dziewczyny i sutannę księdza. Na izbie przyjęć młoda lekarka nie wiedziała co zrobić. Zadzwoniła na odział chirurgiczny po pomoc. Przyszedł doktor Zych, znany humorysta, kpiarz i kawalarz. Obejrzał sklejonych golasów i wygłosił oświadczenie: -„Co Bóg złączył człowiek nie może i nie powinien rozłączać.”

     Wszyscy przy tym obecni gruchnęli śmiechem. Było ich sporo: kierowca, sanitariusz, pielęgniarka, sprzątaczka i dwoje lekarzy nie licząc dr. Zycha. Nic przeto dziwnego, że na drugi dzień całe miasto komentowało przygodę księdza Wojciecha, tworząc najdziwniejsze wersje. Przy okazji zastanawiając się czego człowiek nie może i nie powinien.

     Wikary cichutko i szybciutko został przeniesiony do innej parafii.

 

Humoreska nr 107 JABŁKA Z CUDZEGO OGRODU

   

                         

 

                                                   JABŁKA  Z  CUDZEGO  OGRODU

       Piórek był najbogatszym gospodarzem we wsi. Miał 15 hektarów ziemi i wielki ogród. W tym ogrodzie wyróżniały się dwie jabłonie tym, że rodziły najsmaczniejsze owoce. Nazywano je kosztelami i wszyscy we wsi wiedzieli o tym. Miał też Piórek dwie córeczki,  Justynkę i młodszą Marysie.

      Janek był jedynakiem, a jego rodzice należeli do najbiedniejszych. Mieli tylko hektar ziemi, jedną krowę, dwa świniaki i trochę drobiu. Żeby wyżyć pracowali często u bogatych gospodarzy, a i tak w domu nie przelewało się.

    Justynka z Jankiem chodzili do czwartej klasy. Pewnego wrześniowego dnia Justynka przyniosła do szkoły kilka słynnych koszteli. Jedno dała Jankowi. Było wspaniale. Tego dnia, przed wieczorem, Janek wrócił do domu z dużą ilością koszteli za koszulą. Matka zapytała skąd to ma? Odpowiedział, że od Piórka. Czy on o tym wie? Wie - odpowiedział Janek. Dał ci dopytywała się matką? Nie, gonił mnie, ale uciekłem.

    Ojciec mamy w domu złodzieja wygarbuj mu skórę – powiedziała matka. Ojciec wstał rozpiął pasek od spodni, a potem go z powrotem zapiął. Podszedł do marynarki, pogrzebał w kieszeni i powiedział: – Masz tu pieniądze, natychmiast pójdziesz do Piórka, zostawisz mu te pieniądze i przeprosisz gospodarza. Janek wiedział, że z ojcem niema żartów. Czerwony jak burak poszedł.

     Na drugi dzień, w szkole, Justynka opowiadała wszystkim o złodzieju Janku i jak musiał potem przepraszać. Cała klasa śmiała się z niego. Był wściekły. Najpierw miał zamiar zbić Justynę. Potem doszedł do wniosku, że z dziewczyną bić się nie będzie. Nawinął mu się prześmiewca Heniek. Tak go bił, aż pociekła mu krew z nosa. Ten pobiegł do nauczycielki na skargę. Wyszła awantura na całą wieś. Janek był nieszczęśliwy.

     Mijały lata. Janek był prymusem w szkole. Dużo czytał. Szczególnie interesowały go urządzenia techniczne. Nienawiść do Justynki stopniowo zmieniła się w sympatie z wzajemnością. Kiedy byli w ostatniej klasie, komitet rodzicielski zorganizował im wycieczkę do Warszawy. W pociągu siedzieli obok siebie, a w drodze powrotnej, kiedy było ciemno odważył się i pocałował Justynkę w nadgarstek.

    Dostał się do pięcioletniego technikum mechanizacji rolnictwa. Uczył się świetnie. Dostał stypendium. Był zadowolony i jego rodzice też. W miesiącach wakacyjnych praktykował u kowala w sąsiedniej wsi. Nauczył się, między innymi podkuwać konie.

   Jeszcze przed zakończeniem nauki razem z ojcem wybudowali, częściowo ze pożyczone pieniądze, dość obszerny warsztat. Na poddaszu był magazyn i malutkie mieszkanko w którym zamieszkał. Przez te lata jak był w technikum, zawsze gdy spotykał Justynkę uśmiechali się do siebie. Ona wyrosła na najpiękniejsza dziewczynę we wsi. Myślał często o niej jak o przyszłej żonie.

     Spotkał go cios. Kiedy rozkręcał swój warsztat Justyna wyszła za mąż. Jej mężem został Jąkała, właściwie Franek, a że się jąkał to tak go nazywali. Był niezbyt rozgarnięty, ale miał po matce 10 hektarów ziemi. Janek kalkulował, że mogli ją zmusić do tego związku, albo obawiała się staropanieństwa. Żałował, że wcześniej nie oświadczył się, albo przynajmniej że podkochuję się w niej. Stało się, musiał przełknąć tę gorzką pigułkę.

     Warsztat prosperował świetnie. Janek potrafił naprawić wszystko, od roweru do traktora. Kupował co raz więcej maszyn i urządzeń w tym także spawarkę. Pracował ciężko, ale miał duże dochody, Wspomagał rodziców, którzy byli z niego dumni.

     Pewnego dnia, w wiejskim sklepie spotkał Justynę. Wyglądała olśniewająco. Wyszli razem,  Zaczęli rozmawiać. Zapytała go czemu się nie żeni. Odpowiedział jej, że nigdy się nie ożeni bo żadna mu się nie podoba za wyjątkiem Justynki, a ta ma już męża. Ona machnęła ręką i powiedziała: Jaki z niego mąż. Smutna odeszła. Janek nie wiedział co o tym myśleć.  

     Minęło kilka dni. Justyna przyszła do warsztatu z garścią noży do naostrzenia. Popatrzyli na siebie, a potem wpadli sobie w ramiona. Noże upadły na podłogę. Całowali się bez pamięci. Zaprowadził ją na poddasze. Zostali kochankami.

      Utrzymać ich romans w tajemnicy we wsi to była trudna sztuka. Telefonów wtedy jeszcze nie było. Justynka wymyślała różne sposoby na porozumienie się. A to doniczka w oknie, balia przy drzwiach, lub suszące się buty na płocie. Kochali się przy każdej okazji:  w zbożu, przy sianokosach, u niego w warsztacie. Czasem spotykali się w mieści i szli do hotelu na kilka godzin. Oboje myśleli o jej rozwodzie, a potem małżeństwie, ale żadne nie potrafiło  zacząć rozmowy.

      Kiedy Janek był z nią czuł się najszczęśliwszym na świecie. Uwielbiał jej piersi, pieścił je i całował, nazywał je kosztelami. Kiedyś Justynka zapytała go czemu jej piersi uważa za jabłka? Śmiejąc się  odpowiedział: - Każdy gamoń wie, że najlepsze jabłka są z cudzego ogrodu.

 

                                                                                      

 



             


                          


niedziela, 20 marca 2022

Humoreska nr. 106 GATA

   

               

               

                                                         G A F A    

          Misia i Jurek poznali się i pokochali na studiach. Po uzyskaniu dyplomów w !961 roku pobrali się. Na skromnym weselu wuj Misi podarował im znaczną sumę pieniędzy stawiając jednocześnie warunek, że te pieniądze mają wydać na wycieczkę w Tatry. Sam był entuzjastą gór i co roku tam jeździł. Poradził im żeby zamieszkali w schronisku na Hali Kondratowej. Pojechali.

        Żadne z nich wcześniej nie było w Zakopanym, więc wszystko było dla nich nowe. Polecone Schronisko okazało się wielkim drewnianym budynkiem. Na parterze była kuchnia, jadalnia i pomieszczenia gospodarcze. Pietro zajmowało mniejsze i większe pokoje dla gości. Ogromny strych był wyłożony materacami i tam spali, w swoich śpiworach, niezamożni goście, Misia i Jurek też. Woda była doprowadzona ze strumienia, której ujęcie znajdowało się dwadzieścia metrów powyżej Schroniska. Rurą, pod wpływem grawitacji była rozprowadzona po całym budynku. Ubikacji nie było. Za to kilkanaście metrów od schodów, pośród pięknych świerków stała drewniana wygódka. Składała się z trzech kabin. Do każdej prowadziły drzwi, oczywiście z pięknie wyciętym serduszkiem i dwoma haczykami z zewnątrz i wewnątrz.

       Te wszystkie szczegóły budowli obejrzał Jurek zaraz pierwszego dnia jako świeżo upieczony inżynier budownictwa.

       Drugiego dnia  przy obiedzie do ich stolika dosiadło się małżeństwo. Gabriela i Maciej byli rok po ślubie, też po studiach. Od razu małżeństwa przypadły sobie do gustu. Ponieważ tamci byli tu już od tygodnia udzielali naszym bohaterom rad jak i gdzie się wybrać. Od tego czasu  często się spotykali lub chodzili na wspólne wycieczki. Szczególnie Gabrysia okazała się miłą i uczynną osobą.

       Piątego dnia pobytu, po południu  Misia z Jurkiem wybrali się na Kasprowy Wierch. W drodze powrotnej Jurek poczuł rewolucję w brzuchu. Kiedy byli ze sto metrów od Schroniska, powiedział do Misi: idź powoli bo ja muszę biec do wygódki. W biegu rozpiął spodnie i trzymał je w ręce. Dwie wygódki były otwarte, a trzecia była zamknięta na haczyk. Podciął go i tyłem wskoczył. Poczuł kogoś pod sobą i jednocześnie usłyszał krzyk. Zerwał się jak oparzony. Okazało się, że tam siedziała Gabrysia. Przeprosinom nie było końca. Wszystkiemu był winien Maciek. Miał za zadanie pilnować żeby Gabrysi nikt nie przeszkodził. Znudziło  mu się czekanie, zamkną żonę na haczyk i poszedł kilka kroków dalej, między świerki, oglądać zachód słońca. 

       Nadeszła Misia, gdy opowiedziano jej co się stało, powiedziała do Jurka: - Nie przypuszczałam, że możesz strzelić taką gafę.  

                                                                                               Piaseczno 13. 03. 2022 rok  

środa, 9 marca 2022

HUMORESKA nr. 105 SUPER NOS

   

                            

            

                                                                    SUPER  NOS

                Może ten dzisiejszy dzień będzie dla mnie przełomowy – pomyślał Marcin, gdy położył się spać. Skończył dziś 30 lat, zaskoczyła go cudownie Sabinka i na koniec ubawiła go Róża.

               Często myślał, że ma całe życie „pod górę”. Urodził się w powiatowym mieście w biednej rodzinie. Ojciec pracował na kolei, był alkoholikiem i najczęściej przepijał to co zarobił. Matka była sprzątaczką w szkole i zarabiała  grosze. Miał dwie młodsze siostry. W domu była ustawiczna bieda. Nieraz widział, że Matka nie ma co do garnka włożyć. Skończył technikum budowlane i chętnie by poszedł na studia, ale czuł, że musi pomóc Matce, którą bardzo kochał.

             Już na drugi dzień, po otrzymaniu świadectwa poszedł do pracy z postanowieniem, że 2/3 pensji będzie oddawał Matce, żeby coś mogła kupić dla siebie i dziewczynek.

             Na początku lipca spotkał kolegę Sławka. Ten usilnie namawiał go żeby przyszedł w sobotę do Zalewskich na Klonowej bo tam organizują prywatkę. Poszedł. W wielkiej willi bogatych Zalewskich zastał trzech kolegów i cztery dziewczyny. Była dyskoteka, żarcie i wino. Około dwunastej parki poznikały w pokojach. On został z Rozalią. Kazała nazywać się Różą. Usiedli na kanapie. Ładna nie była, ale biust miała wspaniały. Nie broniła się, wręcz odwrotnie, była aktywna. Została jego pierwszą kobietą. Nie wyszło mu to dobrze. Nawet nie był pewien czy była dziewicą czy nie.

            Od tego czasu spotykali się codziennie. Robiła to co chciał, nawet chodziła z nim na ryby bo te łowił od dziecka. Wtedy go zaskoczyła – miała nadzwyczajny węch. Potrafiła z zamkniętymi oczyma odgadnąć z odległości jednego metra jaki rodzaj ryby wisi na haczyku. Opowiadała jak pachną drzewa, kwiaty i trawa w różnych porach roku. Chodzili też na grzyby. Ona zbierała znacznie więcej od niego. Nie wiedział czy więcej widzi czy więcej wyczuwa.

           Kochali się po kilka razy dziennie – w trawie, w mchu i na stojąco pod drzewem. Wtedy był pewien, że kocha Róże nad życie. Ona była jedynaczką, mieszkała z Matką, która pracowała w hucie szkła na trzy zmiany. Było to dla nich wygodne.

            Pod koniec listopada nastąpiła katastrofa. Róża zakomunikowała swojemu kochasiowi, że jest w ciąży i chce żeby wzięli jak najszybciej ślub.  O aborcji nie chciała słuchać

             Marcin jakby się obudził. Był wściekły na siebie. Przecież mógł to przewidzieć. Zrozpaczony poszedł do Matki  po radę. Powiedziała mu: szkoda mi cię synku, jesteś taki młody, ale naważyłeś piwa więc musisz je wypić.     

             Wesele było bardzo skromne. Zamieszkali u Róży razem z jej matką. Matka traktowała Marcina „ z góry”. Uważała, że jej córunia zasłużyła na kogoś lepszego. Róża też zmieniła się nie do poznania, już nie była posłuszną owieczką, ale hardą wilczycą. Porzuciła pracę urzędniczki gdzie była zatrudniona przed ślubem. Na okrągło rozczulała się nad swoją ciążą. W domu nic nie robiła, czekała aż Matka przyjdzie i posprząta. Próbowała Marcina rozliczać z każdej złotówki i z każdej minuty. Zanim urodziło się dziecko Marcin miał już dość tak żony jak i teściowej. Muszę mieć własne mieszkanie – kołatało mu w głowie.

           Po pracy w firmie brał różne fuchy: był hydraulikiem, malarzem, murarzem i wszędzie tam gdzie płacili. Składał grosz do grosza na oddzielne konto, ale do swojego mieszkania było ciągle daleko. I zdarzył się cud. Koledzy powiedzieli mu, że jest do kupienia, za małe pieniądze, rudera z działką. Obejrzał to cudo ze swoim szefem, inżynierem. Doszli do wniosku, że mury są w dobrym stanie, a resztek sam zrobi. Kupił. Koledzy pomogli i do zimy dom był pod dachem.

         W 14 miesięcy po urodzeniu się Agnieszki, Róża urodziła Kasie. W domu atmosfera była ciągle okropna. Żalom i pretensjom nie było końca tak od żony jak i teściowej. Szczególnie gdy Marcin wpił coś na budowie z kolegami, Róża to wywąchała już w przedpokoju i zaczynało się… Został też odstawiony od łoża. Róża tłumaczyła to obniżoną macicą i tym, że zawsze czymś śmierdzi.

        Niczym nie zrażony pracował i do jesieni jego dom był gotów do zamieszkania. W uporządkowanym ogródku zdążył posadzić kilka drzew owocowych.

        Przeprowadzili się. Teściowej nic nie podobało się w nowym domu. Marcin zdobył się na odwagę i wygarnął jej, że dom budował dla siebie i jak się Jej nie podoba to może nie przychodzić. Przychodziła, aby córuni posprzątać. Ta uwielbiała jeść, leżeć i oglądać seriale. Nic przeto dziwnego, że ciągle tyła, doszła do 100kg i wkrótce je przekroczyła.

       Setki razy myślał Marcin o rozwodzie. Szkoda było mu córeczek. Najpierw były takie maleńkie, a potem takie piękne i rozkoszne. Wszyscy mówili, że są podobne do niego. Dobrze się czuł jedynie jak łowił ryby. Jak dziewczynki podrosły zabierał je z sobą nad wodę. Było wesoło i przyjemnie.

       A z to Sabinką to było tak. Pod koniec dnia pracy poszedł do dyrektora firmy zdać relacje o przebiegu prac. Sabinka - piękna, dystyngowana, zawsze elegancko ubrana, rozwódka, była kierowniczką sekretariatu – wyszła razem z nim. W windzie zaproponował jej, nieśmiało, pójście do kawiarni. Zgodziła się ku jego radości. Po pół godzinie orzekła, że tu jest nudno, a w domu ma dobre ciasto. Był zachwycony czystością, ładem i elegancją jej mieszkania.

      Miło im się rozmawiało, mieli podobne zainteresowania. Pili wino, a potem jakoś tak wyszło, że znaleźli się w wygodnym łożu.

      Była już dwudziesta pierwsza gdy Marcin wracał do domu. Myślał, o tym że Sabinka używa intensywnych perfum to na pewno Róża wyczuje kobietę i będzie potworna awantura. Szedł powoli i wyrosło przed nim „pogotowie alkoholowe”.

Kupił „małpkę”. Wyszedł, ¾ wypił, a resztą spryskał ubranie i pomyślał: - Niech się dzieje co chcę.

    Jeszcze nie zdążył zamknąć za sobą drzwi, a już Róża stała w przedpokoju z wyciągniętym nosem i po chwili wrzeszczała: - Ty pijusie myślisz, że jak się poperfumujesz, to ja nie odgadnę, że znów chlałeś !!!

                                     

                                                                                       Piaseczno 23.12.2021r.        

środa, 16 lutego 2022

Humoreska nr. 104 RATUNEK NA DWORCU

     

                                      

                                                                                                                                      

                                                                                              

                                                      RATUNEK  NA  DWORCU

           Oj Dziadku, mówisz, że przez te 60- 70 lat wszystko się w Polsce zmieniło. Na pewno nie wszystko. Przecież wtedy też ludzie rodzili się i umierali, kochali się i nienawidzili, mieli z pewnością marzenia, jedni byli porządni, a inni kanalie.

          Masz całkowitą rację Grażynko, ale wtedy ludzie żyli w zupełnie innych warunkach, a te powodowały określone zachowania. Pierwszy przykład z brzegu – władza chciała żeby ludzie nie chodzili do kościoła to chodzili masowo odwrotnie jak dzisiaj. Ulica też była inna niż dzisiaj, bardziej szara, źle ubrana. Zawsze można było spotkać kalekę bez ręki lub nogi, zabiedzonych, garbatych lub zezowatych. O tych ostatnich mówiono: -„ Jeden głaz na Kaukaz drugie oko na Maroko.” Czy dzisiaj spotkasz zezowatego? To wszystko były skutki wojny, biedy i ogromnej migracji powojennej, mieszania się kultur i nawyków.  

        Jesteś studentką Grażynko, uczysz się, z czego bardzo się cieszę. Wtedy też ludzie garneli się do wiedzy, szczególnie młodzi. Czy Ty wiesz, że po wojnie był powszechny analfabetyzm? Można mówić różne rzeczy o PRL, ale stworzono warunki dla wszystkich chętnych do awansu społecznego, czego jak dobrze wiesz, przykładem jest twój Dziadek.

      W tamtych czasach wielu rzeczy powszechnego użytku brakowało, a także mieszkań. Humor Polaków nigdy nie opuszczał np. śpiewali tak: ” - Na lewo sklep na prawo sklep, a  w środku dekoracja, tu niema nic tam niema nic, tak rządzi demokracja.”

        Państwo budowało w miastach cale osiedla. Mieszkań nie kupowało się tylko dostawało. Szczęśliwcy, którzy otrzymali własny kąt, nie narzekali chociaż był niewielki,  a ściany często krzywe, a na podłodze linoleum. Kupowali na raty tapczan, potem regał na całą ścianę w największym pokoju. A kiedy dorabiali się telewizora czarno-białego to już był prawdziwy luksus.

          Byłem wtedy kierownikiem biura konstrukcyjnego. Pracowała u mnie taka Tereska na stanowisku kreślarki. Miała dwie córeczki i męża Franka, opowiadała o nim, że to dobry człowiek tylko taki „fajtłapa” co  gwoździa w ścianek nie wbije. Kiedyś zapytała mnie czy nie znam jakiegoś  hydraulika, który by naprawił jej spłuczkę nad sedesem bo ciągle woda leci. Powiedziałem jej, że to banalna sprawa – wystarczy przeczyścić żeliwny zbiornik wiszący ze dwa metry nad sedesem i będzie po bólu. Z pewnością zrobi to jej mąż.

      Na drugi dzień przyszła do pracy Tereska zupełnie załamana. Opowiedziała, że jak Franek czyścił spłuczkę to ta spadła i rozbiła kompletnie sedes. Tragedia! Dziś cała rodzina z potrzebą biegała na dworzec. Na szczęście niedaleki. Już wie od sąsiada, że w całym mieście nigdzie sedesu nie kupi i w admiracji mieszkaniowej też nie mają. Tragedia. Ratunek tylko na dworcu. Jak długo?

      Tej rozmowie przysłuchiwał się nasz kierowca – Jurek, bardzo obrotny chłopak. Powiedział tak: „- Pani Teresko, jak mi Pani da pieniądze na dwie półlitrówki, to ja ten sedes zdobędę. Na ulicy Żołnierskiej wykańczają wieżowiec, myślę, że dogadam się z budowlańcami. Inaczej ratunek tylko na dworcu.” I zaśmiał się od ucha do ucha.

    Takie to były czasy Grażynko.

     Nie zmyślasz Dziadku?

     Ani trochę moja kochana.  

                                                                                                       Piaseczno 16. 02. 2022r.

        

czwartek, 20 stycznia 2022

Humoreska nr 103 PORZADEK MUSI BYĆ

 


                                            PORZĄDEK MUSI BYĆ

                           


    W 1978 roku, w czerwcu, w środę, major Czesław zwołał swoich przyjaciół, również majorów – Marka i Jana i oznajmił. W sobotę jedziemy na ryby, na jezioro Łańskie. Wrócimy w niedzielę wieczorem. Do tej wyprawy trzeba się odpowiednio przygotować – porządek musi być. Każdy otrzyma zadania i musi dobrze je wykonać. Porządek musi być. I dyscyplina ogólno wojskowa – dodał z uśmiechem Jan.

    Jako najstarszy wiekiem i stażem w stopniu majora przejmuję dowodzenie. Ja załatwię wjazd na teren Łańska, wypożyczenie łódki, namiot i duży materac, oraz baniak z wodą. Zawiozę Was swoją Skodą.

     Marka wyznaczam na głównego kwatermistrza. Nagotujesz gar swojego słynnego bigosu i zabierzesz wszystko inne w takiej ilości żebyśmy nie głodowali. O alkoholu nie wspomnę bo to dla każdego jest oczywiste co ma mieć ze sobą. Porządek musi być.

    I dyscyplina ogólno wojskowa – dodał zaraz Jan.

    Ty się nie wymądrzaj – ciągnął Czesław – zabierzesz butlę z gazem, naczynia, sztućce i kieliszki, a przede wszystkim nazbierasz rosówek. Zabierz też ze 30 pupek to w nocy zapolujemy na węgorza. W sobotę będziecie czekać na mój telefon. Planuję wyjazd około godziny szesnastej. Są pytania?

   Co z tym porządkiem do cholery – denerwował się Marek w sobotę – minęła piąta, a telefon milczy. Zadzwonił o pół do szóstej.

   Widzicie „rozkraczyła” mi się Skoda, musiałem pożyczyć „Malucha” od szwagra – tłumaczył się Czesław. Mieli ogromne trudności żeby załadować cały „majdan” do tej mikroskopijnej „fury”.

   Na bramie w Łańsku wartownik nie chciał ich wpuścić, bo miała być Skoda o piątej, a tu Maluch o szóstej. No cóż, w wojsku porządek musi być. Zanim Czesław dodzwonił się do odpowiedniego oficera zrobiła się siódma.

   Zatrzymali się na cudownej polance przy samym jeziorze. Czesław poszedł po łódkę, a Marek z Janem rozstawiali namiot i przygotowywali ognisko.

   Wypłynęli ze spinningami. Każdy złowił jednego szczupaka –równo – porządek musi być. Rozstawili pupy w zatoczce z grążelami. Czesław miał pretensje do Jana, że tak mało nazbierał rosówek. Jan mówił, że musiały pouciekać w tej ciasnocie w samochodzie.

   Kiedy rozpalili ognisko i zagrzał się bigos zrobiło się już prawie ciemno. Ucztowali do późna. Bigos i pieczone na ognisku kiełbaski stanowiły doskonałą zakąskę. Nie wiadomo kiedy dwie butelki zostały opróżnione.

   Dochodziła dwunasta. Czesław zarządził spanie bo porządek musi być i dyscyplina ogólno woskowa – dodał Jan słaniając się na nogach.

   Wstali razem ze słońcem. Głowy rozsadzał ból. Marek grzał bigos. Leczyli się maślanką. Jan doszedł do wniosku, że najlepszym lekarstwem będzie po poł szklanki czystej. Pomogło.

   Pierwszą michę bigosu dostał dowódca – Czesław. Zjadł ze dwie łyżki i potwornie zaklął o kur…a.  W tym bigosie są gotowane rosówki – wykrzyknął! Podbiegł do najbliższej sosny, oparł się, jego ciałem wstrząsały torsje.

   Marek ze spokojem powiedział: - W tej ciasnocie powłaziły do garnka, jak mogłem to zauważyć po ciemku. No cóż są rosówki to są i wymioty – porządek musi być.

                                                                                                    

Humoreska nr 102 INŻYNIER

 


                                 


                          I N Ż Y N I E R

       Grabowscy należeli do najbogatszych we wsi. Mieli 15 ha i duże budynki gospodarcze, a ich dom, chociaż parterowy, był największy w  okolicy. Mieli dwoje dzieci: -Zosię i o trzy lata młodszego Stasia.

       Staś wyróżniał się spośród rówieśników nieustannym zainteresowaniem wszelkimi urządzeniami technicznymi. Już w wieku 6 lat kilkakrotnie rozbierał i składał maszynkę do mielenia mięsa. Później fascynowała go konna młockarnia i wialnia z napędem ręcznym. Chodził do kuźni i podziwiał prace kowala i łatwość z jaką kowal kształtował przecież twardą stal. Wpraszał się do stolarza i prowadził z nim dyskusję na temat czopowania. Chętnie naprawiał różne psujące się rzeczy w gospodarstwie, a już skakał z radości kiedy mógł z ojcem stawiać drewniany płot w wokół całego gospodarstwa.

       Ogromnym przeżyciem dla Stasia była szkolna wycieczka do Krakowa i Nowe Huty. Nie zrobił na nim wrażenia Wawel, ani Kościół Mariacki. Podziwiał wielkie piece w Nowej Hucie, wytapiające surówkę stali i walcownie gdzie w mgnieniu oka ogromne slaby zmieniały się w długie arkusze blachy. Ciężko było mu uwierzyć, że fabryka może być tak duża, że ktoś to zaprojektował i zbudował.

        W szóstej klasie ogłosił wszystkim, że jak dorośnie będzie inżynierem budowniczym mostów i dużych hal fabrycznych i sportowych. Od tego czasu przestał być Stasiem, koledzy nazywali go inżynierem. Nie przeszkadzała mu ta ksywa.

       Egzamin do liceum ogólnokształcącego zdał na celująco i został przyjęty bez szans na stypendium i miejsce w internacie jako syn kułaka. Nie przejął się tym. Z trzech złomowanych rowerów zmajstrował jeden i postanowił nim codziennie dojeżdżać do szkoły odległej o 8 km. Już w pierwszej klasie został prymusem. Bez entuzjazmu czytał nakazane lektury, ale fascynowała go historia wynalazków i inne książki o maszynach i budowlach. Całkowicie pochłonął go dorobek naukowy Konstantego Ciołkowskiego, rosyjskiego uczonego polskiego pochodzenia, a w szczególności teoria ruch rakiet wielostopniowych zdolnych do lotów kosmicznych.

        Staś przerastając swoją wiedzą, o głowę, swoich rówieśników nie przestał być pogodnym i skłonnym do żartów i psot chłopcem. W wakacje Stasia, na rok przed jego maturą, jego siostra Zosia wychodziła za mąż, za Tadeusza miejscowego kawalera z przyzwoitej rodziny. Wesele miało być huczne na całą wieś w wielkim domu Grabowskich.

       Nasz bohater długo zastanawiał się jakiego psikusa wyrządzić młodej parze na weselu. Zauważył, że Zosia z Tadkiem, w różnych chwilach gdzieś znikają. Wyśledził ich. Tym miejscem był strych. Stało tam, od niepamiętnych czasów wielkie, metalowe, białe łózko ze śladami niedawnego korzystania z niego. Staś miał plan!

      Przyjęcie odbywało się w dwóch izbach, stoły uginały się od jadła i picia. W trzeciej izbie, największej, grała kapela i odbywały się tańce. Staś wiedział, że około 12-stej  w nocy będzie przerwa w graniu, a muzycy będą się posilać jadłem i napitkami. Wcześniej zabrał swojego kolegę Romka i niepostrzeżenie poszli na strych. Tam Romek trzymał latarkę i to co mu kazał Staś. On przy pomocy drutu tak spreparował to wielkie łoże, że ledwie stało, ale stało. Był pewien, że jego figiel uda się, bo łoże było zasłane świeżą pachnąco pościelą.

      Muzycy jedli i pili. Chłopi palili papierosy. Część gości rozchodziła się do domów bo już tracili przytomność z przepicia. W tym czasie nastąpił potężny rumor gdzieś nad głowami. Część ludzi myślała, że uderzył w dom piorun, ale przecież burzy nie było. Gospodarz popędził na strych, a zanim jeszcze kilka osób. Przy niewielkiej lampie zobaczyli jak „Młodzi”, pół nadzy, gramolą się z rozwalonego łóżka. Zaskoczeni i przerażeni szybko ochłonęli i zaczęli się śmiać. W krótce cała wieś się śmiała z Tatka. .Opowiadano, że z niego taki chojrak w miłości, że nawet żelazne łoże nie wytrzymało.

        Tadek domyślił się kto go tak urządził, ale cenił nowego szwagra, więc wypili po kieliszku na zgodę.

 

środa, 19 stycznia 2022

Humoreska nr 101 PSZCZOŁY, MIÓD I MIODÓWKA

 

                       



       


                            

                                PSZCZOŁY, MIÓD I  MIODÓWKA 

      Od niepamiętnych czasów ma Mazowszu ludzie powtarzali: „Kto ma pszczoły ten ma miód, kto ma dzieci ten ma smród.”

       Kiedy w grudniu 1925r. zmarł Antoni, ojciec Czesława, miał on wtedy 18 lat i nie wiele środków do życia. Razem z matką Walerią i trzema siostrami posiadali dom, zabudowania gospodarcze i pół hektara sadu. W tym sadzie stało 13 koszek z pszczołami i cztery spróchniałe barcie. Siostry Czesława nie paliły się do tych pszczół, więc on postanowił, że na poważnie zajmie się pszczelarstwem.

       Matka Czesława, jako rozsądna kobieta, była zadowolona z tej decyzji. Ona pochodziła ze szlachty zagrodowej i jak głosi wieść rodzinna została wygrana w karty przez Antoniego. Urodziła mu 12 dzieci z tego tylko czworo dożyło dojrzałości.

       Czesław szukał wiadomości o nowoczesnym pszczelarstwie w książkach. Szybko doszedł do wniosku, że koszki i barcie to przeżytek. Przyszłość to ule. Po namyśle wybrał typ ula o nazwie – warszawski poszerzany. M. in. dlatego, że był tani i nie trudny w wykonaniu. Do jego produkcji wystarczyły deski, nie koniecznie nowe, słoma i papa.

       Razem ze swoim kuzynem Stefanem, stolarzem, do wiosny zrobili 8 uli. Praca przy tej konstrukcji była żmudna i ciężka, bo każdą deskę czy listewkę cięli i strugali ręcznie. Wieczorami Czesław czytał. Fascynowała go niebywała mądrość pszczół, chociażby to że:  we wszystkich ulach  poszczególne komórki w plastrach miały takie same rozmiary z dokładnością do ułamka milimetra, potrafią orientować się w stronach świata nawet przy braku słońca, wiedzą kiedy wyhodować nową matkę i trutnie a potem je uśmiercić gdy spełnią swoją rolę, potrafią utrzymać odpowiednią temperaturę w ulu zimą i latem, przekazują sobie wiedzę w jakim kierunku i w jakiej odległości jest pożytek i wiele, wiele innych mądrości.

       Do wojny Czesław zdążył się ożenić z Moniką i spłodzić troje dzieci i miał już 32 ule zasiedlone pszczołami. Prowadził też wiejską zlewnię mleka i był księgowym i zaopatrzeniowcem w wiejskiej spółce. „Stanął na nogi”.

       Już jesienią 39 roku Niemcy powyrzucali we wsi ze swoich zagród najbogatszych gospodarzy, a na ich miejsce sprowadzili kilkanaście rodzin osadników. Ci czuli się panami świata. M. in. Polacy mieli obowiązek zdejmowania czapek przy spotkaniu i kłaniania się. Monika harowała codziennie u jednego z tych bambrów za ochłapy. Czesław dalej prowadził zlewnię mleka.

      Wiele młodych ludzi wywieźli na roboty do Niemiec. Niepokornych bili i zamykali do lagrów. Odebrali ludziom rowery i żarna, a w 42r. także kożuchy. W miarę upływu lat i ponoszonych klęsk na froncie osadnicy łagodnieli i przestali wymagać m.in. „czapkowania”.

       W maju 1944r. przyleciała do Czesława córka Stańka, żeby ratował jej ojca bo go aresztują żandarmi. Czesław był jedynym we wsi, który jako tako opanował język wroga. Zabrał do torby dwie butelki miodu i poszedł. Okazało się, że żandarmi nakryli rodzinę jak w chlewie ćwiartowali prosiaka. Za taki czyn był pewny Oświęcim. Czesław powiedział Niemcom, że dostaną po ćwierci wieprza, a on dołoży im po butelce miodu. Powiedział też, że we wsi ludzie nic nie powiedzą władzom. Żandarmi popatrzyli sobie długo w oczy, widocznie nie bardzo sobie ufali. Kiwnęli głowami i rozkuli Stańka.

        W styczniu 1945 roku przez wieś przetoczyło się kilka rzutów Armii Czerwonej. Pewnego dnia, kiedy Monika była sama w domu, dzieci powiedziały jej, że w pasiece grasuje rusek. Złapała miotłę i pobiegła. Wyzwoliciel obrzucił ją wyzwiskami i wystrzelił serię z PePeSZy nad jej głową. Ludzie powiedzieli jej , że trzy domy dalej jest jakiś lejtnant. Pobiegła, tłumaczyła jak mogła o co chodzi. Lejtnant, prawdopodobnie NKW-dzista, wziął pistolet do ręki i poszedł z Moniką do pszczelarza. Najpierw kazał mu rzucić broń, a potem kazał podnieść ręce do góry. Poprowadził go pod mur kamiennej szopy. Monika zrozumiała, że ma zamiar rozstrzelać go. Zaczęła go prosić żeby tego nie robił, że szkoda jest niewielka. Lejtnant wywodził, że Polacy to przyjaciele i nie wolno ich krzywdzić.

        Do tej sceny dołączył Czesław ze szklanką miodówki i podał ją porucznikowi.

Lejtnant powąchał zawartość i wypił duszkiem, poczym powiedział „Oczeń charoszaja”. Podszedł do „pszczelarza”, który ciągle stał z podniesionymi rękoma i zaczął go okładać pięściami po twarzy dotąd aż ten się przewrócił w śnieg.

        Czesław był bardzo zadowolony, że jego miodówka spotkała się z uznaniem u sojusznika. Miodówkę produkował sam. Recepta była prosta: pół szklanki miodu, 1,5 szklanki wody i pół litra spirytusu. Składniki należało dobrze wymieszać i odstawić co najmniej na dwa tygodnie. Towarzyszyła mu od młodości aż do śmierci. Przy jej pomocy otworzył wiele drzwi i pomogła mu załatwić, szczególnie w socjalizmie, wiele spraw nie do załatwienia.  

        Minęło wiele lat. Czesław miał zawsze pasiekę licząco około 60 roi. Wybudował własny dom, miał piękny sad, a w nim pszczoły. Dzieci wykształcił. Pozakładały własne rodziny. Syn, inżynier mieszkał ze swoją rodziną w Olsztynie. Pewnego dnia w latach siedemdziesiątych, Czesław zapowiedział, że odwiedzi syna, synową i wnuki. Rodzina przygotowywała się do godnego przyjęcia Ojca i Dziadka. Syn kupił w „Peweksie”, za ostatnie dolary, najlepszego „Napoleona”. Kiedy zasiedli do uroczystej kolacji i rozlał ten szlachetny trunek to Ojciec najpierw go powąchał następnie wypił i się skrzywił. Syn zapytał Go jak Mu smakował francuski koniak?

     Czesław po namyśle powiedział: -„Toć dobry, ale ja mam coś lepszego.” Wstał podszedł do swojej walizki i przyniósł pół litra miodówki.