Dowcipy

piątek, 27 maja 2022

Humoreska nr 110 SKRZYDŁA CZY MIOTŁA

    


       

                      SKRZYDŁA CZY MIOTŁA 

     W Warszawie, na Pradze, na ulicy Benedykta, w zadbanym domku, w saloniku siedziały trzy najprawdziwsze, warszawskie wytworne damy. Siedziały i jedząc wspaniałą szarlotkę, upieczoną przez gospodynie, popijały na przemian to kawą to winem. Gospodynią była Małgorzata, dwie pozostałe to Wanda i Róża. Wszystkie trzy były świeżymi emerytkami. Znały się od lat bo pracowały w jednej szkole jako nauczycielki.  

   Na czwartym fotelu siedział szpakowaty pan Wojciech, mąż gospodyni i obserwował z satysfakcją jak paniom smakuje, jego produkcji wino z czarnej porzeczki. Siedział tak już ponad godzinę bez słowa bo panie nieprzerwanie mówiły, mówiły, mówiły. Trzeba przyznać, że jak przystało na inteligentne towarzystwo, nigdy nie mówiły trzy na raz, co najwyżej dwie.

    Gospodarze mieli dwie córki. Starsza Julita poszła w ślady ojca, skończyła politechnikę i razem z mężem, też inżynierem budowali mosty. Młodsza Teresa skończyła medycynę i wyszła za mąż za kolegę z roku Władka Kuleszę. Kuleszowie stanowili klan lekarski. Siostry, bracia, bratowe, szwagrowie, wujowie, kuzyni bliżsi i dalsi to lekarze. Większość z nich pracowała w Anglii. Najlepszy chirurg, 49 letni Jan latał do Londynu w co drugi piątek, tam robił kilka trudnych operacji i w niedzielę wieczorem wracał z kupą forsy.

    Małgorzata uwielbiała małe dzieci. Uczyła tylko w klasach 1 – 3. Marzyła o tym aby mieć z pół tuzina wnucząt i kochać je bezgranicznie. Rozpaczała gdy Julita trzykrotnie nie donosiła ciąży. Straciła nadzieję, że w 10 lat po ślubie może jeszcze  urodzić. Tereska urodziła, cudnej urody, Agnieszkę w 7 miesięcy po ślubie, ale marna to była pociecha dla babci bo zaraz wyjechała z mężem do Anglii. Nie pomogły prośby i groźby by zostali w kraju. Wytargowała tylko matka tyle, że często będą odwiedzały Polskę to znaczy mamę i babcię.

     Rzeczywiście przylatywały często, na ogół co dwa miesiące. W tym czasie babcia rozkwitała. Nie mogła się napatrzeć na Agnieszkę, cieszyła się widząc jak pięknie się rozwija. Czuła, że kocha ją ponad wszystko. Była bezgranicznie szczęśliwa gdy mogła ponosić ją na rękach.

    Wyobraźcie sobie moje drogę, mówiła do swoich przyjaciółek Małgosia jaka byłam podniecona, tydzień temu, gdy moje skarby miały wylądować na Okęciu  10 po czwartej. Wstałam o szóstej rano żeby zdążyć ze wszystkim, a i tak nie wszystko zrobiłam z tego co zaplanowałam. Wojtek mnie popędzał, ale wyjechaliśmy chyba dopiero pół do czwartej. Zaraz na obwodnicy stanęliśmy w korku. Szlak mnie trafiał. 10 metrów do przodu i stoimy, znów 10 metrów. Boże zaczynam się modlić, niech się to wreszcie skończy. Dowlekliśmy się do Żwirki i Wigury i znów korek. Dzwoni telefon. Drżącymi rękoma odbieram, a tam głosik: Babciu gdzie jesteś? Myślałam, że zwariuję. Tłumaczę. Przepraszam. Miałam wtedy ogromne pragnienie mieć skrzydła. Boże jak bym leciała do swojego cudeńka.

     Następnym razem musisz wziąć do samochodu miotłę. – Odezwał się pierwszy raz tego wieczoru Wojciech.

     Wszystkie trzy spojrzały na niego.

     - A po co? Zapytała któraś.

    - Na miotle doskonale latają czarownice.

   Przyjaciółki wybuchły śmiechem

   Małgorzata się wściekła. Twoje żarty są, jak zwykle, idiotyczne. Krzyczała. Zamiast wozić samochodem wszędzie swoje cztery litery powinieneś  przesiądź się na miotłę – dowcipnisiu!

    Wojciech nie dał się sprowokować. Słodziutkim głosem odpowiedział: - Jak zwykle Kochana Małgosiu masz rację. Przy dzisiejszych cenach benzyny miotła może być dla mnie ratunkiem!

                    

poniedziałek, 9 maja 2022

hUMORESKA NR 109 S T R A Ż N I K

            


                                 S T R A Ż N I K   

     Gdy Władek był schylony i zbierał kurki, z tyłu usłyszał głośne – „Nie ruszaj się, ręce do góry!” Wyprostował się i obrócił. Pierwsze co zobaczył to pistolet skierowany do niego. Trzymał go w ręce postawny mężczyzna w jakimś mundurze. Władkowi odebrało mowę, za to mundurowy gadał jak najęty: „Mam cię draniu, zbierasz grzyby w rezerwacie przyrody, będzie cię to drogo kosztowało. W lesie Kabacki można spacerować po wyznaczonych szlakach i nic więcej. Dawaj dokumenty i to szybko!

     Władek odstawił koszyczek i spokojnym głosem powiedział: -„ Schowaj pan tę pukawkę i powiedz mi coś za jeden i jakim prawem straszysz ludzi.” Wyjął z portfela dowód osobisty i trzymając go w ręce, powiedział: „ No kto ty?”

     Spokój Władka udzielił się widocznie mundurowemu bo zaczął mówić normalnie, trochę się jąkając. „Nazywam się Józef Gawenda, jestem strażnikiem przyrody i mój Komendant nakazał mi chronić ten las przed grzybiarzami, a złapanych na gorącym uczynku karać mandatami. Pan zapłaci 500zł.”

    - A pan napisze raport dla przełożonego, czy tak? To masz pan tu mój dowód żebyś wiedział  kogo złapałeś.

     - O tak, będę musiał pisać ten cholerny raport, a tego bardzo nie lubię.

     - Panie Gawenda, ja byłem nauczycielem języka polskiego i dla mnie taki raport to pestka. Jak pan masz na czym pisać, to ja panu podyktuję. Siadajmy na tym powalonym drzewie i do roboty.

      - Bardzo chętnie panie Kowalski, dziękuję.

      Usiedli. Do kogo ten raport to pan sam napiszę. Dyktuję treść:

      W dniu dzisiejszym, na patrolu w Lesie Kabacki, w siódmym kwartale, dostrzegłem grzybiarza w odległości około 200m. Po długiej i wyczerpującej pogoni dopadłem złoczyńcę,  z trudem powaliłem go na ziemię i skułem mu ręce na plecach.

      - Panie Kowalski – przecież tak nie było.

      - Nie szkodzi panie Gawenda. Po pierwsze tu niebyło pana przełożonego, a po drugie niech wie jaką trudną i niebezpieczną pracę pan wykonuję.

      - Właściwie to pan ma rację.

      - To pisz pan dalej.

      Z jego dokumentów wynika, że nazywa się Władysław Kowalski, mieszka w Piasecznie, na ul. Onufrego Zagłoby 7 m 3. Ma lat 85, jest lekko zgarbiony i powłóczy lewą nogą. Miał w koszyku około 20 deka kurek i jednego prawdziwka. Grzyby rozrzuciłem po lesie żeby się posiały, a jemu wystawiłem mandat na 500 zł.

     Ten niepoprawny obywatel oświadczył, że mandatu nie przyjmie i nie zapłaci. Dalej tłumaczył, że jest samotny i ma 1300zł emerytury, że jak zrobi opłaty to mu zostaje 500 zł. Kupuję w Auchen, raz na tydzień kości i na nich gotuję zupy. Na chleb mu ledwie starcza. Na grzyby chodził zawsze i dalej ma taki zamiar. Jeśli uda mu się znaleźć więcej to sprzedaje na targu i wtedy może kupić kilka puszek piwa.

     Powiedział też, że będzie czekał na przyjście policji, żeby go aresztowali. Do aresztu pójdzie z ochotą, bo tam dają dobrze zjeść i to za darmo. Jak posiedzi ze trzy miesiące, to zaoszczędzi kupę forsy.

     Pouczyłem tego niepoprawnego draba o zakazie zbierania runa leśnego i o tym, że recydywista jest bardziej surowo karany. Następnie wyprowadziłem go na skraj lasu i dopilnowałem żeby nie wrócił. Co dalej trzeba zrobić tym Kowalskim to oczywiście Pan Komendant dobrze wie.

     Myślę, ze dzisiaj zrobiłem kawał dobrej roboty i zasługuję na uznanie Pana komendanta.

     -Dziękuje Panie Władysławie Kowalski, niech Pan dalej zbiera te grzyby!!!

 


hUMORESKA NR 108 CZEGO CZŁOWIEK NIE MOŻE

                                

                             


                                                     CZEGO  CZŁOWIEK  NIE  MOŻE 

       Edyta pracowała w magistracie małego powiatowego miasta. Była nadzwyczajnie pobożna. Regularnie chodziła do  kościoła. Miała narzeczonego Franka. Franek miał 24 lata i nadzieję, że wywinie się od służby w wojsku. Już kilka razy udało mu się, dzięki łapówkom i znajomościom, uzyskać odroczenie.

     Ze ślubem czekali na ostateczne wyjaśnienie sprawy wojska. Dla Edyty była to zmora. Regularnie żyła z Frankiem, a więc grzeszyła. W każdy pierwszy piątek miesiąca chodziła do spowiedzi, wyznając swoje grzechy i obiecując poprawę. Podświadomie wiedząc, że tej obietnicy nie dochowa  klepała bezmyślnie nakazane zdrowaśki.

    Na spowiednika wybrała wikarego Wojciecha. Była pod jego urokiem. Nikt inny, przy ołtarzu tak pięknie nie rozkładał rąk, nikt nie miał tak uduchownionej twarzy, nikt z taką gorliwością nie wygłasza słowa Bożego. Dla niej był istotą spoza ziemi. Po kilku podobnych do siebie spowiedzi ksiądz wikary zwrócił uwagę na Edytkę i przy każdej okazji uroczo się bo niej uśmiechał.

    Na kolejnej spowiedzi oświadczyła Wojciechowi, że przez ostatnie 10 dni nie grzeszyła bo Franka wzięli do wojska i to do marynarki, a to oznacza, że na trzy lata i jest zrozpaczona. Ksiądz długo pocieszał Edytkę i na koniec poprosił ją żeby przyszła do niego, przed wieczorem, bo dostał pralkę i nie wie jak obsługiwać to ustrojstwo. Poszła pełna niepokoju i wielkiego zdenerwowania.

    Garsoniera w której mieszkał ksiądz okazała się duża i luksusowo wyposażona. Najpierw posadził Edytkę przy stole z ciastem i kieliszkami do wina. Niby rozmowa toczyła się normalnie, ale ona była cięgle spięta. Wypiła dwa łyki wina, ale to nic nie pomogło. Wydawało jej się, że obok siedzi istota nadprzyrodzona. Kiedy ksiądz przytulił ją do siebie, a potem zaczął ją rozbierać była całkowicie sztywna i bezwolna. Zaniósł dziewczynę do łóżka i zrobił to na co miał ochotę bez jej udziału, ale to zauważał dopiero jak chciał się wycofać. Nie mógł. Ona bezgłośnie płakała. Po półgodzinnych próbach zdecydował się wezwać pogotowie. 

     Przyjechało. Położyli sklejonych golasów na nosze i przykryli prześcieradłem. Przytomnie zabrali ubranie dziewczyny i sutannę księdza. Na izbie przyjęć młoda lekarka nie wiedziała co zrobić. Zadzwoniła na odział chirurgiczny po pomoc. Przyszedł doktor Zych, znany humorysta, kpiarz i kawalarz. Obejrzał sklejonych golasów i wygłosił oświadczenie: -„Co Bóg złączył człowiek nie może i nie powinien rozłączać.”

     Wszyscy przy tym obecni gruchnęli śmiechem. Było ich sporo: kierowca, sanitariusz, pielęgniarka, sprzątaczka i dwoje lekarzy nie licząc dr. Zycha. Nic przeto dziwnego, że na drugi dzień całe miasto komentowało przygodę księdza Wojciecha, tworząc najdziwniejsze wersje. Przy okazji zastanawiając się czego człowiek nie może i nie powinien.

     Wikary cichutko i szybciutko został przeniesiony do innej parafii.

 

Humoreska nr 107 JABŁKA Z CUDZEGO OGRODU

   

                         

 

                                                   JABŁKA  Z  CUDZEGO  OGRODU

       Piórek był najbogatszym gospodarzem we wsi. Miał 15 hektarów ziemi i wielki ogród. W tym ogrodzie wyróżniały się dwie jabłonie tym, że rodziły najsmaczniejsze owoce. Nazywano je kosztelami i wszyscy we wsi wiedzieli o tym. Miał też Piórek dwie córeczki,  Justynkę i młodszą Marysie.

      Janek był jedynakiem, a jego rodzice należeli do najbiedniejszych. Mieli tylko hektar ziemi, jedną krowę, dwa świniaki i trochę drobiu. Żeby wyżyć pracowali często u bogatych gospodarzy, a i tak w domu nie przelewało się.

    Justynka z Jankiem chodzili do czwartej klasy. Pewnego wrześniowego dnia Justynka przyniosła do szkoły kilka słynnych koszteli. Jedno dała Jankowi. Było wspaniale. Tego dnia, przed wieczorem, Janek wrócił do domu z dużą ilością koszteli za koszulą. Matka zapytała skąd to ma? Odpowiedział, że od Piórka. Czy on o tym wie? Wie - odpowiedział Janek. Dał ci dopytywała się matką? Nie, gonił mnie, ale uciekłem.

    Ojciec mamy w domu złodzieja wygarbuj mu skórę – powiedziała matka. Ojciec wstał rozpiął pasek od spodni, a potem go z powrotem zapiął. Podszedł do marynarki, pogrzebał w kieszeni i powiedział: – Masz tu pieniądze, natychmiast pójdziesz do Piórka, zostawisz mu te pieniądze i przeprosisz gospodarza. Janek wiedział, że z ojcem niema żartów. Czerwony jak burak poszedł.

     Na drugi dzień, w szkole, Justynka opowiadała wszystkim o złodzieju Janku i jak musiał potem przepraszać. Cała klasa śmiała się z niego. Był wściekły. Najpierw miał zamiar zbić Justynę. Potem doszedł do wniosku, że z dziewczyną bić się nie będzie. Nawinął mu się prześmiewca Heniek. Tak go bił, aż pociekła mu krew z nosa. Ten pobiegł do nauczycielki na skargę. Wyszła awantura na całą wieś. Janek był nieszczęśliwy.

     Mijały lata. Janek był prymusem w szkole. Dużo czytał. Szczególnie interesowały go urządzenia techniczne. Nienawiść do Justynki stopniowo zmieniła się w sympatie z wzajemnością. Kiedy byli w ostatniej klasie, komitet rodzicielski zorganizował im wycieczkę do Warszawy. W pociągu siedzieli obok siebie, a w drodze powrotnej, kiedy było ciemno odważył się i pocałował Justynkę w nadgarstek.

    Dostał się do pięcioletniego technikum mechanizacji rolnictwa. Uczył się świetnie. Dostał stypendium. Był zadowolony i jego rodzice też. W miesiącach wakacyjnych praktykował u kowala w sąsiedniej wsi. Nauczył się, między innymi podkuwać konie.

   Jeszcze przed zakończeniem nauki razem z ojcem wybudowali, częściowo ze pożyczone pieniądze, dość obszerny warsztat. Na poddaszu był magazyn i malutkie mieszkanko w którym zamieszkał. Przez te lata jak był w technikum, zawsze gdy spotykał Justynkę uśmiechali się do siebie. Ona wyrosła na najpiękniejsza dziewczynę we wsi. Myślał często o niej jak o przyszłej żonie.

     Spotkał go cios. Kiedy rozkręcał swój warsztat Justyna wyszła za mąż. Jej mężem został Jąkała, właściwie Franek, a że się jąkał to tak go nazywali. Był niezbyt rozgarnięty, ale miał po matce 10 hektarów ziemi. Janek kalkulował, że mogli ją zmusić do tego związku, albo obawiała się staropanieństwa. Żałował, że wcześniej nie oświadczył się, albo przynajmniej że podkochuję się w niej. Stało się, musiał przełknąć tę gorzką pigułkę.

     Warsztat prosperował świetnie. Janek potrafił naprawić wszystko, od roweru do traktora. Kupował co raz więcej maszyn i urządzeń w tym także spawarkę. Pracował ciężko, ale miał duże dochody, Wspomagał rodziców, którzy byli z niego dumni.

     Pewnego dnia, w wiejskim sklepie spotkał Justynę. Wyglądała olśniewająco. Wyszli razem,  Zaczęli rozmawiać. Zapytała go czemu się nie żeni. Odpowiedział jej, że nigdy się nie ożeni bo żadna mu się nie podoba za wyjątkiem Justynki, a ta ma już męża. Ona machnęła ręką i powiedziała: Jaki z niego mąż. Smutna odeszła. Janek nie wiedział co o tym myśleć.  

     Minęło kilka dni. Justyna przyszła do warsztatu z garścią noży do naostrzenia. Popatrzyli na siebie, a potem wpadli sobie w ramiona. Noże upadły na podłogę. Całowali się bez pamięci. Zaprowadził ją na poddasze. Zostali kochankami.

      Utrzymać ich romans w tajemnicy we wsi to była trudna sztuka. Telefonów wtedy jeszcze nie było. Justynka wymyślała różne sposoby na porozumienie się. A to doniczka w oknie, balia przy drzwiach, lub suszące się buty na płocie. Kochali się przy każdej okazji:  w zbożu, przy sianokosach, u niego w warsztacie. Czasem spotykali się w mieści i szli do hotelu na kilka godzin. Oboje myśleli o jej rozwodzie, a potem małżeństwie, ale żadne nie potrafiło  zacząć rozmowy.

      Kiedy Janek był z nią czuł się najszczęśliwszym na świecie. Uwielbiał jej piersi, pieścił je i całował, nazywał je kosztelami. Kiedyś Justynka zapytała go czemu jej piersi uważa za jabłka? Śmiejąc się  odpowiedział: - Każdy gamoń wie, że najlepsze jabłka są z cudzego ogrodu.