Dowcipy

poniedziałek, 13 grudnia 2021

Hymoreska nr 100 M L E K O

      


                                           


                                                                     M L E K O

       Wincenty Ziemski urodził się, jako trzecie dziecko w komorniczej rodzinie w 1907 roku. Ukończył cztery odziały w wiejskiej szkole, a potem jeszcze trzy w gminnej jako prymus. Gdy miał 16 lat wuj ściągnął go do Francji, gdzie zaczął terminować  jako kowal i ślusarz. Do rodzinnej wsi powrócił na koniec 1937 roku ze znaczącą ilością gotówki.

       Kupił hektar ziemi, na skraju wsi i postawił najpierw kuźnię, a potem dom i oborę. Także wkrótce ożenił się z Leokadią od Krasków. Leosia, bo tak ją nazywał, miała wszystko co kobieta według niego mieć powinna za wyjątkiem bystrości. Tym się jednak nie przejmował do uważał, że żona nie jest od myślenia tylko do roboty. Do jej obowiązków należała się opieka nad krową, parą prosiaków, stadkiem kur, psem i kotem.

      Wicek bardzo szybko zasłynął we wsi i okolicy jako doskonały fachowiec. Podkuwał konie, wyrabiał zawiasy do drzwi i bram zwykłe i ozdobne, dorabiał klucze, naprawiał zamki i potrafił spawać co w tym czasie było tam ewenementem. Jednak najwięcej chwały zyskał gdy okuł drewniany wóz konny, który wykonał wiejski stelmach. Stalowe obręcze tak spasował na drewnianych kołach, że nie spadały pomimo, że nie były niczym przytwierdzone.

     Wiosną 1940 roku Niemcy wywieźli Wicka w nieznanym kierunku. Dopiero po roku przyszedł od niego list, w którym pisał, że pracuje w fabryce mechanicznej i niczego mu nie brakuje. Adresu zwrotnego nie było. Ten list przeczytał Leosi sąsiad, bo ona była niepiśmienna. Nad tym – niczego mi nie brakuje – zastanawiali się ludzie, bo już wiedzieli, że więźniowie muszą tak pisać. Co mogła jednak zrobić biedna Leosia? Klepała biedę i bawiła synka, który urodził się pół roku wcześniej.

      Wicek powrócił wiosną 1945 roku, wymizerowany ale cały i zdrowy. Opowiadał, że całą wojnę pracował w fabryce czołgów, a Niemcy traktowali go względnie dobrze jako doskonałego fachowca. Leosia odkarmiała go.  On otworzył kuźnię i miał dużo roboty. Sprowadził z „Odzyskanych” młockarnię z silnikiem, oraz  napędzaną ręcznie, stołową wiertarkę. Chłopi i chłopcy schodzili oglądać jak to żelazo w żelazie robi małą dziurę.

      Bomba wybuchła we wsi kiedy Wicek ogłosił, że jest komunistą, że do kościoła chodzić nie będzie, że proboszcza nie przyjmie po kolędzie. Kogo innego to wieś by zakrakała, ale Wicek miał autorytet i uznali go, co najwyżej, za dziwaka. Znaleźli się od razu tacy co chcieli Wicka zapisać do PPR. Powiedział im, że on jest komunistą francuskim i z tymi ze wschodu zadawać się nie  będzie. Podpadł Władzy.

      Był we wsi gospodarz, nazywał się Zieliński, słynny z pobożności. Prowadził wspólne różance, majowe śpiewy pod figurą Matki Boskiej, czy wielogodzinne modlitwy przy zmarłym. Miał też konie, a konie trzeba było podkuć, to mógł zrobić tylko Wicek. Kiedy zapytał o termin Wicek wyznaczył mu jedenastą godzinę w niedzielę to jest dokładnie wtedy gdy rozpoczynała się Suma w kościele. Biedny Zieliński nie miał wyjścia. Za to pół wsi miało się z czego śmiać.

     W pewne niedzielne popołudnie Wicek został zaproszony do Waśka żeby oblać świeżo okuty wóz. Przyszli też dwaj sąsiedzi: Rochna i Fabich. Kiedy tak sobie siedzieli nad pół litrówką, Waśkowa podała im po kubku kakao, napój im nie znany. Wytłumaczyła im, że te cudo dostała w paczce od ciotki z Ameryki i ugotowała na mleku tak jak poradziła jej stara Dąbrowska. Wtedy Wicek zapytał: - A mleko ci niewykipiałą? Nie – Odpowiedziała Waśkowa. To dziwne, Leosi zawsze wykipi. Co ty opowiadasz – wtrącił się Rochna – mogę iść o zakład, że nie zawsze.

      To dobra – powiedział Wicek – idziemy do mnie, karzę ugotować Leosi 2 litry mleka, jak wykipi to Ty stawiasz ½ litra, a jak nie wykipi to ja stawiam dwie butelki. Zgoda? Zgoda – odpowiedział Rochna, ale powiemy Leosi o tym zakładzie. Zgoda? Wicek zgodził się. Dopili resztę i we czwórkę poszli do Leosi.

     Kiedy wytłumaczyli o co chodzi, Leosia zaczęła rozpalać ogień w kuchni. Siedzieli i czekali. Powiedz mi Leosia – odezwał się Fabich – czy to prawda, że twoja siostra Mania urodziła dzieciaka na miedzy?

    - Prawda, a było to tak. Mania była przy nadziei już trzeci raz. Czuła, że za tydzień lub dwa urodzi. Poszła, aż za górę Kosinowo kopać kartofle. Umówiła się z chłopem, że pod wieczór po nią przyjedzie. Ledwie ukopała pół koszyka chwyciły ją bóle. Dokoła ani ducha, znikąd pomocy.  Nie minęło pół godziny i zaczął się poród. Siedziała na miedzy, ściągnęła kieckę żeby owinąć dzieciaka. Urodził się duży piękny chłopak i zaczął się drzeć. Dała mu cyca. Majtek jak zwykle nie miała, więc przyrodzenie zasłoniła fartuchem.

       Po jakimś czasie postanowiła powlec się do domu. Do tej góry Kosinowej jakoś  doszła, dalej nie miała sił. Usiadła na miedzy, wtedy chłopak zaczął się drzeć. Dawała mu cyca, ale nie chciał pić tylko krzyczał coraz głośniej. Zebrała siły i uklękła, o tak pokazała Leosia, zaczęła go huśtać. Wszyscy chłopi patrzyli na klęczącą Leosię. Wtedy rozległ się syk. Mleko wykipiało… Zanim dopadła je Leosia było już na podłodze!!!

                                                                                                      Piaseczno 13.04.2021 r.

     

 


           

czwartek, 9 grudnia 2021

Humoreska nr 99 W D O W I E C

       

                         


                 Zaczęło się to wtedy gdy dla Klubu Seniora zorganizowano wycieczkę do Żelazowej Woli. Tereska przybiegła do autobusu w ostatniej chwili. Usiadła na jedyne wolne miejsce. Sąsiadkę obok znała dotąd zaledwie z widzenia. Zaczęły rozmawiać.

      Sąsiadka miała na imię Irena i była nauczycielką historii. Tereska wyczuła w niej bratnią duszę bo sama była nauczycielką języka polskiego. Zanim dojechały do celu wiedziały już prawie wszystko o sobie. Obie były wdowami, obie dobijały do siedemdziesiątki, obie miały dzieci i wnuki, które kochały, ale tylko sporadycznie pomagały w opiece nad nimi.

       W drodze powrotnej oczywiście jechały obok siebie i obiecały sobie, że będą często spotykać się. Każda miała samodzielne mieszkanie i względnie dobrą emeryturę, więc nie musiały oglądać się na wsparcie u dzieci.

      Spotykały się to u jednej to u drugiej, a czasem w kawiarni. Uwielbiały też spacery po lesie z kijkami. Rozmawiały o wszystkim, ale jeden temat był tabu. Każda z nich marzyła o przyjacielu, jednocześnie zdawała sobie sprawę, że znalezienie chłopa w tym wieku i to chłopa do rzeczy, graniczy z cudem.

     Pół roku przyjaźni minęło nie wiadomo kiedy i wówczas Tereska doszła do wniosku, że musi wymalować mieszkanie. Poprosiła syna żeby znalazł jej niedrogiego fachowca. Znalazł, zadzwonił i powiedział, że to jest emeryt, technik budowlany, ma opinie „złotej rączki” i na imię Marek. Zapisz Mamo telefon i umawiaj się z nim.

    Przyszedł Marek do Tereski, dziarski, przystojny. Powiedział, że jest  wdowcem. Obejrzał skrupulatnie całe mieszkanie i powiedział, że umywalka w łazience jest paskudna, to jeżeli Pani chce też może ją wymienić. Chciała. On powiedział, że będzie pracował po 5 godzin dziennie .Całość pracy powinien wykonać w tydzień. Życzy sobie po 20 zł za godzinę. Jeśli to Pani odpowiada, to jutro pojedziemy  wybierać kolory farb. Tereska zgodziła się szybko i poczęstowała Go kawą i własnej roboty ciastem. Pochwalił.

    Malowanie posuwało się w szybkim tępię. Lubiła patrzeć jak pracował, zgrabnie, lekko jakby od niechcenia. Oczywiście pochwaliła się telefonicznie swoim majstrem Irence. Ta od razu przybiegła i zaczęła wypytywać Go czy nie zreperował by jej kranu bo kapie. Czemu nie, powiedział, ale przedtem muszę go zobaczyć.

     Koniec pracy Irenka uczciła wytwornym obiadem z winem. Zaprosiła też swoją przyjaciółkę. Obie zachwycały się rezultatami pracy Marka. On zabawiał Je dowcipami.

     U Irenki w domu powiedział, że on dziadostwa robił nie będzie, trzeba kupić nowy kran i umywalkę. Ona podświadomie chciała jak najdłużej zatrzymać u siebie takiego przystojniaka, więc szybko zgodziła się.

     Dla tych kobiet Marek był cennym nabytkiem więc zapraszały Go do siebie na kawki. Wkrótce wszyscy troje byli po imieniu. On dbał o to żeby byli zawsze we troje. Było to trochę dziwne, ale kalkulowały sobie, że nie może zdecydować się którą wybrać, to też wychodziły ze skóry żeby mu się przypodobać.

     Gdy obie zaprosił do siebie na obiad i zaserwował chłodnik litewski, a na drugie danie kaczkę pieczoną z jabłkami były zachwycone, tym bardziej, że przed obiadem zdążyły spenetrować mieszkanie. Wszędzie panował idealny ład i porządek.

     Kiedy wychodziły obie czuły się zakochane w Marku i obie intensywnie myślały jakim sposobem pozbyć się konkurentki.

     Tereska postanowiła poradzić się swojego roztropnego syna. Powiedziała mu, że kocha tego Marka i nie wie co zrobić jak się jej oświadczy? Mamo, bądź spokojna, on Ci się nie oświadczy.

   - Myślisz, że wybierze Irenę.

   - On nie oświadczy się ani Tobie, ani Irence – on jest ciota.

   - Co to znaczy?

   - To znaczy, że jest pedałem. Całe życie żył z innym takim, a gdy tamten zmarł trzy lata temu to wszystkim opowiada, że jest wdowcem.

     Tereska poczuła się tak jakby ktoś zatrzasnął jej drzwi przed nosem. Powlekła się do domu. Zadzwoniła do Iranki i nakazała jej natychmiast przyjść do siebie. Tamta wystraszona tonem głosu prawie biegła.

      Gdy Irena usłyszała rewelacje, najpierw cicho, a potem co raz głośniej zaczęła się śmiać. Tereska najpierw zdziwiona, potem śmiech jej się udzielił. Śmiały się do łez, pokrzykując co chwila …ale wdowiec,  …ale wdowiec!

                                                                              Piaseczno 25.11.2021 rok

          

              

wtorek, 7 grudnia 2021

hUMORESKA nr 98 NIEDZIELNE POPOŁÓDNIE

        


                                       


                             

                                       NIEDZIELNE  POPOŁUDNIE

           W niedziele popołudnie, rodzinę  7-mio letniego Jasia i 3 letniej Agatki odwiedziła ciocia Krysia. Dzieci otrzymały prezenty: Piotruś  pudełko kredek, a Agatka małego pluszowego kotka. Ciocia z Mamą i Tatą pili kawę i rozmawiali. Dzieci oglądały bajki w telewizji.

         Kiedy ciocia wychodziła podszedł do niej Piotruś i powiedział: - Ciociu dziękuję Ci za prezencik. Na to Ciocia: - Jasiu – niema za co! Ja też tak myślę – z poważną miną powiedział Jaś – ale Mama mi kazała. 

 

Humoreska nr 97 JĘZYK PSZCZÓŁ

    

                                               


      Staś ma 8 lat i mieszka w Warszawie z mamą, tatą i 4-letnią Beatką. Nareszcie doczekał się wakacji. Dziś jest święto, bo cała rodzina jedzie samochodem do Dziadków, do wsi w powiecie Mława. Staś uwielbia wieś, najchętniej mieszkałby tam cały rok.

    Dziadkowie mają duży dom i ogromne budynki gospodarcze, a w nich stado mlecznych krów. Dziadek chorował i przekazał gospodarstwo Kazikowi, bratu Taty, a sam zajmuje się tylko pasieką. Ule stoją w dużym sadzie, pośród jabłoni, czereśni i grusz.  

     Przed wieczorem, w niedziele, rodzina Stasia wyjechała, on szczęśliwy pozostał. W poniedziałek, po śniadaniu, Dziadek powiedział: - Pójdziemy Stasiu popatrzeć jak pracują pszczoły.

      Uli było 36. Już z dala słychać było brzęczenie pszczół. Usiedli na ławce. Z każdego ula, co chwila wylatywały pszczoły, a inne przylatywały.

      Dziadku – zapytał Staś – skąd wie pszczoła, że to jest jej dom? . Pszczoły posiadają najbardziej skomplikowaną formę  porozumiewania się w całym świecie zwierząt. Odbywa się to za pomocą bodźców chemicznych i fizycznych, to jest ich język – powiedział Dziadek. Kiedy młoda pszczoła wylatuje pierwszy raz z ula dokładnie przygląda się otoczeniu własnego domu i zapamiętuje to na całe życie. Gdyby się pomyliła to i tak by nie została wpuszczona do innego bo przy każdym wlocie stoją strażnicy i by jej nie wpuścili.

     A skąd wiedzą, że to obca?

     Po zapachu Stasiu. One mają 1000 razy silniejszy węch niż człowiek.  Każda rodzina pszczela ma charakterystyczny dla siebie zapach.

    Najbardziej charakterystyczną formą porozumiewanie się pszczół jest taniec , zwany również mową pszczół, a to polega na regularnie powtarzających się ruchach pszczół po przestrzeni plastra . Taniec informuje osobniki przebywające w gnieździe o wystąpieniu określonego zjawiska . Kreślone w nim krzywe i kąty są dodatkową informacją o położeniu źródła pożytku względem słońca.

    Innym sposobem przekazywania informacji w ulu są zapachy - feromony. Np. wydzielają feromony alarmowe kiedy są zagrożone i wtedy są gotowe do walki. Także porozumiewają się za pomocą dźwięków i wibracji.

    W ubiegłym roku pokazywałem ci Stasiu plastry, służą one pszczołom do gromadzenia zapasów pokarmu: miodu i pyłku oraz do wychowu czerwiu. Komórki robotnic mają 5,37 mm średnicy i zawsze dokładnie tyle, co do tysięcznej części milimetra, chociaż nie używają żadnej miary.

    Powiem ci jeszcze Stasiu, że królowa wydzielając konkretny zapach kieruje robotnicami i całą strukturą rodziny .

     Dziadku – z tego co powiedziałeś wynika, że pszczoły są bardzo mądre bo wiedzą co gdzie, jak i kiedy mają robić. Myślę, że są bardzo szczęśliwe.

     A dlaczego tak myślisz Stasiu?

     Bo wszystko potrafią bez chodzenia do szkoły!

 

                                                                       

       



Humoreska nr96 ŻONA PROBOSZCZA

    

                          

                                                                                                                                           

Wtedy gdy Maciej postanowił dać wytchnąć koniom, nadeszła Krysia i z pięknym uśmiechem powiedziała: - Witam Stryja. A Stryj orze pod jęczmień czy pod owies?

     - Pod kartofle. A ty skąd się tu wzięłaś?

   - Ojciec zawiózł mnie rano na pole przy bagienku i sadziłam kartofle, sam pojechał w średnią orać pod jęczmień. Mówicie, że pod kartofle, przecież w zeszłym roku tu były  kartofle i tak bez obornika? Agronom mówi, że należy stosować płodozmian.

   - Posadzę wczesne, a jak wzejdą to rzucę trochę nawozu i na początku lipca zawiozę do miasta. Miastowi wszystko zjedzą. Mówisz płodozmian, a Twój Ojciec przez trzy lata na tym samym polu  uprawiał to samo i rok po roku urodziły się trzy córki i to jakie, nie tylko najładniejsze w całej wsi ale i w okolicy. I zaśmiał się ze swojego żartu.

    - A powiedz mi Krysiu co u was, w niedzielę robili proboszcze i ile ty masz lat?

    - O to cały cyrk, a ja niedługo skończę 18.

    - No to opowiadaj!

    - W niedzielę, jak Proboszcz zbierał na tacę, to szepnął Mamie, że po obiedzie przyjdzie do nas z proboszczem z Żuromina w interesach. Mamę zaskoczył, ale jak dodał, że chciałby aby była w domu Marta, to coś jej zaczęło świtać.

    - Przyszli. Mama zaprosiła ich do pokoju. Za chwilę Marta przyniosła kawę i ciasto. Ten z Żuromina wstał, podszedł do Marty, wziął ją za rękę i zaczął pytać jaką szkołę skończyła i czy umie gotować. Oglądał  Martę ze wszystkich stron jak kobyłę na jarmarku. Potem usiadł i powiedział, że chce ją zatrudnić na plebani jako gospodynię. Będzie jej dawał duże pieniądze i ubranie. Będzie z nim jeździła na wycieczki krajowe i zagraniczne, a na rodzinę spłynie błogosławieństwo Boże.

    - Wtedy zabrała głos Mama, powiedziała krótko: – Nic z tego nie będzie. 

    - Wtedy  nasz Proboszcz zaczął długą mowę, że w tym roku papieżem został nasz rodak, że wszyscy Polacy powinni jeszcze bardziej się modlić i służyć Bogu, że służba na plebanii bardzo spodoba się Bogu, a na rodzinę spłynie wiele łask i takie tam farmazony.

    Mama cierpliwie wysłuchała do końca te androny i powiedziała: - Nic z tego!

    Księżula się obrazili i jak nie pyszni wyszli. Mnie i Zosię popadł taki śmiech nie do opanowania. A kiedy Zosia popatrzyła na Martę i powiedziała: - Mogłaś zostać żoną proboszcza to i Marta zaczęła się śmiać i było fajnie.

    Wtedy Tata odezwał się po raz pierwszy: - Ludzie wezmą nas na języki.

    Na to Mama: - Niech wezmą, pogadają tydzień i zapomną. Gdyby Marta tam poszła i wróciła z księdza bachorem to ludzie mieliby o czym gadać latami.  A zauważyłeś mój mężu jak się ślinił, ten stary łajdak, jak oglądał Martę? Brali nas za jełopów. Łaska i błogosławieństwo spotka rodzinę. Owszem spotkałaby nas hańba i wstyd do końca życia. A wam moje panny, śmieszki, powiem, że już nie mogę się doczekać kiedy zostanę babcią. Moim marzeniem jest mieć z tuzin kochanych wnucząt, ale ani jednego od księdza.

    Kasia poszła, a Maciej pomyślał: - Najmłodsza a jaka mądra, szkoda, że nie jestem młody i nie kawaler, zaraz bym się z nią ożenił.

     

  

wtorek, 16 listopada 2021

Humoresk nr 95 ZŁAPAĆ "JASIA"

  

                                                 

           

                                   .                           ZŁAPAĆ  JASIA

            Hania zdała maturę w 1982 roku, w mieści powiatowym. W jej rodzinie, bliższej i dalszej, było kilkunastu nauczycieli, więc i ona też postanowiła zostać pedagogiem. Jako prymuska bez trudu dostała się na Wydział Matematyczny w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Olsztynie.

          Dostała miejsce w akademiku. Ze swoimi współlokatorkami szybko zaprzyjaźniła się. Okazało się, że na pierwszym roku matematyki są tylko 3 dziewczyny. Hania wiedziała, że jest ładna, więc przy tylu chłopa znalezienie tego jedynego nie będzie problemem. Postanowiła, że na razie będzie przyglądała się tym amantom, a ich zaloty potraktuję z obojętnością.

        W grudniu natknęła się na Zosię ku obopólnej radości. Zosia skończyła ten sam Ogólniak co Hania tylko dwa lata wcześniej. Studiowała biologię już na trzecim roku. Po uściskach, umówiły się na dłuższe spotkanie w studenckiej kawiarni.

       Zosia zapytała Hanię : - Czy ma już chłopaka?

       Zdziwiona Hania odpowiedziała, że nie i że nie widzi powodu do pośpiechu. Zosia uśmiechnęła się i powiedziała: - Jesteś naiwna. Zauważ, że na naszej uczelni na jednego studenta przypadają trzy studentki. Każda rozsądna dziewczyna wie, że jak nie złapie męża na studiach to potem będzie starą panną. Szczególnie gdy dostanie pracę na wsi, szanse na małżeństwo są zerowe. Kawaler na wsi szuka żony do dojenia krów i karmienia świń, a nie do dyskusji intelektualnej. W mieście też jest nie wiele lepiej.

       To co mi radzisz? – Zapytała Hania.

       Jesteś ładna i na razie możesz się nie spieszyć, ale miej oczy otwarte i patrz co się tu dzieje. Zauważyłaś już z pewnością, że w akademiku mieszka wiele małżeństw studenckich z dzieckiem. Na mieście jeszcze więcej. Dla przeciętnej studentki każdy sposób na złapanie „Jasia” jest dobry. Najczęściej jest ciąża, ale są i inne sposoby. Na przykład złapanie takiego naiwniaka, który nigdy nie spał z kobietą. Taki „Jaś” często wtedy myśli, że niebo się przednim otworzyło i łatwo da się zaciągnąć do USC. Bywa i tak, że cwaniara dyskretnie dziurawi prezerwatywy, w dni płodne, a potem oboje narzekają jaki to teraz szmelc produkują.

      Radzę Ci uważać na cwaniaków z 4-go i 5-go roku – mówiła dalej Zosia. Tych jest niewielu. Nie dali się omotać i są z tego dumni. Słyszałam o takich, którzy prowadzą pamiętniki z notatkami kiedy i którą przeleciał, apotem na popijawach licytują się który ma więcej zdobyczy. Oni trzymają się zasady: - Z jedną nie dłużej jak dwa miesiące.

        A ty Zosiu masz chłopaka?

Mam, studiuje budowę mostów na Politechnice Warszawskiej. Jest rudy jak wiewiórka, a na twarzy ma tyle piegów co srocze jajko. Pochodzi z dobrej rodziny i myślę, że jest mi wierny. W najbliższe Boże Narodzenie bierzemy ślub.

      Życzę Ci szczęścia – powiedziała Hania i rozstały się.

      Szybko przekonała się, że Zosia miała rację, W jej grupie takim „Jasiem” „zaopiekowała” się  ciota z piątego roku, a on miał „maślane” oczy na jej widok.

        Postanowiła, że pójdzie do łóżka nie z tym który będzie tego chciał, ale z tym którego ona wybierze i „Jasia” łapać nie będzie.

       Lubiła tańczyć, chodziła na dyskoteki. Zawsze kręcił się koło niej jakiś chłopak. Ona go podpuszczała, udawała łatwą, a potem zostawiała go ze spodniami w ręku. To ją bawiło.

        Cała Uczelnia znała Piotrusia bo jako jedyny na Uczelni jeździł super mercedesem. Studiował już szósty rok na „Młotkach”, czyli „ Wychowaniu Technicznym”, a był dopiero na trzecim roku. Miał podobno niezliczoną ilość  podbojów miłosnych. Kiedyś, na dyskotece przyczepił się do Hani. Tańczył dobrze.  Szybko zaproponował jej, że oni i jeszcze dwie pary pójdą do jego obszernej garsoniery, gdzie ma dobrą muzykę i mnóstwo trunków. Zgodziła się, a potem zniknęła. Miała nadzieję, że odczepi się od niej.

      Po kilku dniach zalazł ją i zaproponował wyjazd do lokalu w Gietrzwałdzie. Zgodziła się. Po drodze powiedziała mu, że lubi jak kierowca trzyma obie ręce na kierownicy. Poskutkowało. W lokalu gadał bez przerwy. Dowiedziała się, że jego ojciec ma  w Reszlu ogromną posiadłość i odlewnię metali kolorowych, zatrudnia 70 robotników, a swoje wyroby sprzedaje za granicą. Mają też duży dom nad jeziorem w Ostródzie i mniejszy w Juracie bo tylko 5-cio pokojowy. Jest jedynakiem i jego mama goni go żeby się żenił bo chce bawić wnuki. Hania jest taka ładna i miła więc na pewno mamie się spodoba. W swojej garsonierze ma mnóstwo zdjęć tych posiadłości to jak się zgodzisz to możesz jeszcze dziś te zdjęcia obejrzeć. Zgodziła się i pomyślała - Ile dziewczyn wysłuchało tą wyuczoną lekcję.

      W drodze powrotnej powiedziała mu żeby podjechał pod akademik to ona zabierze to co kobieta powinna mieć na takiej randce. Kiedy już wysiała z mercedesa powiedziała: - A teraz spływaj buraku i trzasnęła z całych sił drzwiami. Biegiem popędziła do akademika.

       Dużo uczyła się, to też miała dobre wyniki. Koleżanki mówiły, że jej indeksu wstyd ludziom pokazać bo same piątki. Kiedy, po siódmym semestrze, zdała celująco egzamin u starego profesora matematyki, to powiedział jej, że za rok będzie potrzebował asystenta. Jeśli wybierze nośny temat pracy magisterskiej, to po dwóch latach pracy nad nim mogłaby  wyjść z tego rozprawa doktorska. Wtedy będzie miała otwartą drogę do kariery naukowej.  Taka perspektywa spodobała się Hani.

       Postanowiła uwieść Stasia i uwiodła. Pracował na jej wydziale. Był rozwiedziony i miał tytuł doktora habilitowanego. Dowiedziała się, że ożenił się jeszcze jako student z ładną dziewczyną. Ta po roku zostawiła go bez słowa i drapnęła do Raichu z jakimś autochtonem. Bardzo ciężko to przeżył i potem stronił od kobiet. Ślub wzięli gdy ukończył studia.

       Jeszcze wcześniej koleżanka powiedziała jej, że ten Stasiu to „mamin synek”. Nie szkodzi odpaliła Hanka – teraz ja będę jego matką w dzień, a w nocy kochanką!!!

 

                                                                          

sobota, 25 września 2021

                   HUMORESKA NR 94  

                       L E N I N   W   P O R O N I N I E

                             


Gdy Marcin Wyrwas skończył studia dziennikarskie, w 1956 roku, a potem dostał pracę w „Trybunie Ludu”, najzwyczajniej był szczęśliwy. Jak zawsze praktyka była inna niż teoria której go uczyli. Redaktorem naczelnym był Władysław Matwin -  mistrz fachu dziennikarskiego. Zawsze wiedział co i gdzie dzieje się ciekawego i tam posyłał reporterów.

Pewnego grudniowego dnia Marcin został wezwany do Naczelnego, który powiedział: -              Jest mi wiadomo, że w Zakopanym żyje człowiek, który uratował życie Leninowi gdy ten mieszkał w Białym Dunajcu w latach 1913-1914. Znajdziesz go i przeprowadzisz z nim wywiad. Podobno ten człowiek niechętnie o tym opowiada. Dlatego dostaniesz dużo zaliczkę abyś go odpowiednio ugościł.  W styczniu będzie rocznica śmierci Lenina to napiszesz artykuł o tym zdarzeniu.”

      Marcin niemiał wyjścia. Dostał dokumenty podróży na pięć dni i pokaźną zaliczkę.

W Zakopanym bez kłopotu znalazł lokum, a potem poszedł do restauracji „Zakopiańska” przy ulicy Jagiellońskiej. Podszedł do stolika gdzie siedzieli miejscowi i przedstawił się jako dziennikarz. Powiedział, że chcę z nimi porozmawiać. Niezbyt chętni go przyjęli. Gdy zamówił kolejkę dla wszystkich, a potem drugą atmosfera się rozluźniła. Powiedział, że poszukuje górala który dawno temu uratował życie Leninowi. Wszyscy zagadkowo uśmiechnęli się. Po jeszcze jednej kolejce dowiedział się, że nazywa się Michał Krzeptowski i mieszka na Krupówka, a także, że wynajmuje kwatery.

    Na drugi dzień poszedł do Krzeptowskich i dostał przyjemny pokoik. Na targowisku kupił dwa kilo miejscowej kiełbasy, a po drodze dwie półlitrówki. Oddał zakupy gospodyni i powiedział, że kolację chciał by zjeść z ich rodziną. O siódmej poproszono go do izby gdzie siedział tylko sam Gospodarz. Pogadali o pogodzie i turystach, gdy opróżnili pierwszą butelkę głownie za sprawą Bacy Michała, Marcin zapytał go o przygodę z Leninem. Dowiedział się wszystkiego.

Zadowolony z siebie Marcin wybrał się na szlak, wówczas nazywany Szlakiem Lenina z

Zakopanego przez Zawrat do Morskiego Oka ,a następnie przez Rusinową Polanę  do Muzeum Lenina w Poroninie.   Dokładnie zapoznał się z ekspozycją Muzeum i doszedł do wniosku, że już niema co tu robić. Wrócił do Warszawy i zameldował się u Naczelnego. Ten powiedział: „Siadaj i opowiadaj coś się dowiedział.”

          Nazywa się Michał Krzeptowski, mieszka na Krupówkach. Powiedział mi, że jak był młodym chłopakiem to pewnego razu wracając ze Słowacji z kontrabandą,  na wąskiej ścieżynie, na zboczu Koziego Wierch zauważył człowieka idącego z przeciwka. Pozdrowili się. On postawił kontrabandę, a sam plecami oparł się o skałę. Ten  niewielki człowiek, niewyglądający na naszego, przecisnął się obok mnie. Dowiedziałem się później, że to był Lenin. Już po Wojnie, kiedy opowiedziałem to zdarzenie naszemu nauczycielowi to on stwierdził, że ja mógłbym zmienić historię. Wystarczyło go wtedy lekko popchnąć, a nie byłoby Lenina, rewolucji, Stalina i Związku Radzieckiego,  świat wyglądał by dziś inaczej i my nie musielibyśmy bać się kołchozów. Jednym słowem uratowałeś życie Leninowi Michale, nie masz powodu do dumy. Tak orzekł nasz mądry nauczyciel, więc nie chętnie o tym opowiadam.

    Słuchaj młodzieńcze -  powiedział Naczelny: Jeśli masz zamiar tak opisać te zdarzenie to cenzura tego nie przepuści, a gdyby nawet przepuściła to ja wywalę cię na zbity pysk. Po Świętach przyjdziesz do mnie z artykułem w którym  twój Krzeptowski ratuje zagrożone życie Lenina i ten jest mu bardzo wdzięczny. Żegnaj!

     W drugi dzień Bożego Narodzenia Marcin usiadł do maszyny i opisał swój pobyt w Zakopanem. Najpierw  o tym jak bez trudu znalazł Michała Krzeptowskiego, bo on jest znany i szanowany w Zakopanym za to, że uratował życie „Wodza Rewolucji”. Potem co mu opowiedział Krzeptowski, a było to tak: - Jako młody juhas pasłem owce w dolinie na Sinej Polanie. Była jesień, pod wieczór zaszła z gór gęsta mgła, spędziłem owce do zagrody i w szałasie rozpaliłem ogień. Zrobiło się już prawie ciemno i wtedy psy zaczęły u jadać. Wyszedłem z szałasu i wydało mi się, że słyszę wołanie o pomoc. Mgła była tak gęsta, że na dwa kroki nic nie było widać, ale dla mnie to nic strasznego, znałem tam każdy metr. Krzyknąłem raz i drugi. Usłyszałem rozpaczliwe wołanie o pomoc. Znalazłem człowieka siedzącego na kamieniu drżącego z zimna. Przyprowadziłem go szałasu, dałem mu gorącego mleka i oscypki. Kiedy doszedł do siebie powiedział mi, że nazywa się Lenin, że zmyliła go mgłą. Bał się dalej iść w tych warunkach i na pewno do rana już by nie żył. Pan uratował mi życie – powiedział. Przespaliśmy się w szałasie, a rano pokazałem mu drogę do schroniska w Dolinie Chochołowskiej. Uścisnął mnie na pożegnanie i powiedział, że nigdy mi tego nie zapomni. Po kilku dniach przyniósł mi do domu kilka broszur o rewolucji.

       Dalej Marcin opisał wspaniałe Muzeum Lenina w Poronina utworzone w 1947 roku, które każdy powinien zwiedzić, a w szczególności młodzież. Wykazał też, że ludność Podhala jest bardzo zadowolona z tego  co czyni Polska Zjednoczona Partia Robotnicza. Cieszy się z szybkiej odbudowy kraju ze zniszczeń wojennych i w pełni popierają program rozwoju PRL, jaki przedstawił w październiku towarzysz Władysław Gomułka.

    Gdy Naczelny przeczytał artykuł Marcina to powiedział: - Bardzo dobrze, o to mi chodziło, widzę, że wyczuwasz skąd wieje wiatr, zajdziesz daleko.

 

                 Z tej opowieści wypływa taki morał: - Każda władza nagradza tych co ją chwalą, gnębi tych którzy ją krytykują, a prawdę ma w głębokim poszanowaniu.

 

                                                                                          Piaseczno 22.09.2021 rok.

 

 

 

 

                             

środa, 1 września 2021

Humoreska nr 93 KOZA I SZLABAN

    

                        

                                 KOZA  I  SZLABAN



       Pięknego wrześniowego dnia szedł skrajem drogi Arturek Wypych. W ręku trzymał linkę  do której była uwiązana koza – Basia. Wypychowie mieli 12 kóz mlecznych i mnóstwo koźląt, rasy polskiej uszlachetnionej, a Basia była miss ich hodowli. Sprzedając mleko i sery Wypychowie mieli spore dochody. Kiedy Marysia, żona Arturka, zauważyła, że Basia jest w rui, nakazała mu zaprowadzić ją do kawalera rasy saaneńskiej. Takie kozy hodował ich znajomy w sąsiedniej wsi. Cechowały się one   większą mlecznością i większym wzrostem.

       Nie spiesząc się doszedł Arturek do przejazdu kolejowego akurat zamykanego.

       Stefan Urban jechał swoim rozklekotanym motocyklem w doskonałym humorze, bo udało mu się tanio kupić  krzew hortensji niezwykłej urody. Tak mu się przynajmniej wydawało.  Już widział w wyobraźni jak jego ukochana Magdusia cieszy się z prezentu. Mieli ośmio arowy ogródek w którym Magda z zapałem pielęgnowała kwiaty i warzywa. Krzew hortensji, w drewnianej donicy, przywiązał drutem do bagażnika. Zbliżając się do przejazdu kolejowego zauważył zamykający się szlaban. Jeszcze zdążył wyprzedzić furmankę i zgasił motor przed szlabanem.

      Zygmunt Kuchta, bogacz, rzeźnik i właściciel sklepu mięsnego, jechał prawie nową Syreną ze swoim szwagrem do hodowcy świń na kolejne zakupy. Zatrzymał samochód tuż za furmanką. Pociągu na razie nie było widać ani słychać. Zebrało się przed szlabanem też kilka osób.

      W pewnej chwili Stefan wyczuł, że coś się za nim dzieje. Obejrzał się. Czarna kobyła jadła jego hortensje.  Zeskoczył z motoru i z całych sił trzasnął w pysk konia. Ten odskoczył do tyłu więc Stefan podskoczył za nim i walnął go jeszcze raz. Wtedy nastąpił trzask. Wóz rąbnął w samochód. Rzeźnik ze szwagrem wyskoczyli z auta. Syrena miała zmaltretowaną pokrywę silnika i zbity reflektor.

       Ściągnęli chłopa z wozu. Posypały się epitety i przekleństwa. Wszyscy przechodnie podeszli do rozbitego samochodu. Arturek też był ciekaw co będzie dalej. Przywiązał kozę da szlabanu i podszedł bliżej. Furman tłumaczył się, że to nie jego wina tylko tego od motoru, bo to on walił kobyłę po pysku. Ogólny harmider przerwał, wyrosły jak z pod ziemi sierżant milicji. Głośno zakomenderował: - „Cisza, spokój, zaraz wszystko spisze.” Ludzie zaczęli rozchodzić się, tym bardziej, że w tym zamieszaniu, nie wiadomo kiedy przejechał pociąg i szlabany zostały otwarte.

        Arturek zaczął rozglądać się za kozą. Nie było jej. Spojrzał do góry, tak wisiała, ze sześć metrów nad ziemią i bezgłośnie machała nogami.

     O Boże, zawołał głośno Arturek, a już w myślach zapytał sam siebie: - Co ja biedny powiem Marysi? Ona obedrze mnie ze skóry!

                                                                                                            Piaseczno 12.08.2021r. 

    

Humoreska nr 92 STRAŻNIK

  

                                 S T R A Ż N I K

                     

     Gdy Władek był schylony i zbierał kurki, z tyłu usłyszał głośne – „Nie ruszaj się, ręce do góry!” Wyprostował się i obrócił. Pierwsze co zobaczył to pistolet skierowany do niego. Trzymał go w ręce postawny mężczyzna w jakimś mundurze. Władkowi odebrało mowę, za to mundurowy gadał jak najęty: „Mam cię draniu, zbierasz grzyby w rezerwacie przyrody, będzie cię to drogo kosztowało. W lesie Kabacki można spacerować po wyznaczonych szlakach i nic więcej. Dawaj dokumenty i to szybko!  

     Władek odstawił koszyczek i spokojnym głosem powiedział: -„ Schowaj pan tę pukawkę i powiedz mi coś za jeden i jakim prawem straszysz ludzi.” Wyjął z portfela dowód osobisty i trzymając go w ręce, powiedział: „ No kto ty?”

     Spokój Władka udzielił się widocznie mundurowemu bo zaczął mówić normalnie, trochę się jąkając. „Nazywam się Józef Gawenda, jestem strażnikiem przyrody i mój Komendant nakazał mi chronić ten las przed grzybiarzami, a złapanych na gorącym uczynku karać mandatami. Pan zapłaci 500zł.”

    - A pan napisze raport dla przełożonego, czy tak? To masz pan tu mój dowód żebyś wiedział  kogo złapałeś.

     - O tak, będę musiał pisać ten cholerny raport, a tego bardzo nie lubię.

     - Panie Gawenda, ja byłem nauczycielem języka polskiego i dla mnie taki raport to pestka. Jak pan masz na czym pisać, to ja panu podyktuję. Siadajmy na tym powalonym drzewie i do roboty.

      - Bardzo chętnie panie Kowalski, dziękuję.

      Usiedli. Do kogo ten raport to pan sam napiszę. Dyktuję treść:

      W dniu dzisiejszym, na patrolu w Lesie Kabacki, w siódmym kwartale, dostrzegłem grzybiarza w odległości około 200m. Po długiej i wyczerpującej pogoni dopadłem złoczyńcę,  z trudem powaliłem go na ziemię i skułem mu ręce na plecach.

      - Panie Kowalski – przecież tak nie było.

      - Nie szkodzi panie Gawenda. Po pierwsze tu niebyło pana przełożonego, a po drugie niech wie jaką trudną i niebezpieczną pracę pan wykonuję.

      - Właściwie to pan ma rację.

      - To pisz pan dalej.

      Z jego dokumentów wynika, że nazywa się Władysław Kowalski, mieszka w Piasecznie, na ul. Onufrego Zagłoby 7 m 3. Ma lat 85, jest lekko zgarbiony i powłóczy lewą nogą. Miał w koszyku około 20 deka kurek i jednego prawdziwka. Grzyby rozrzuciłem po lesie żeby się posiały, a jemu wystawiłem mandat na 500 zł.

     Ten niepoprawny obywatel oświadczył, że mandatu nie przyjmie i nie zapłaci. Dalej tłumaczył, że jest samotny i ma 1300zł emerytury, że jak zrobi opłaty to mu zostaje 500 zł. Kupuję w Auchen, raz na tydzień kości i na nich gotuję zupy. Na chleb mu ledwie starcza. Na grzyby chodził zawsze i dalej ma taki zamiar. Jeśli uda mu się znaleźć więcej to sprzedaje na targu i wtedy może kupić kilka puszek piwa.

     Powiedział też, że będzie czekał na przyjście policji, żeby go aresztowali. Do aresztu pójdzie z ochotą, bo tam dają dobrze zjeść i to za darmo. Jak posiedzi ze trzy miesiące, to zaoszczędzi kupę forsy.

     Pouczyłem tego niepoprawnego draba o zakazie zbierania runa leśnego i o tym, że recydywista jest bardziej surowo karany. Następnie wyprowadziłem go na skraj lasu i dopilnowałem żeby nie wrócił. Co dalej trzeba zrobić z tym Kowalskim to oczywiście Pan Komendant dobrze wie.

     Myślę, ze dzisiaj zrobiłem kawał dobrej roboty i zasługuję na uznanie Pana komendanta.

     -Dziękuje Panie Władysławie Kowalski, niech Pan dalej zbiera te grzyby!!!

 

                                                                                       Piaseczno 28. 08. 2022r.

 

    

 

niedziela, 11 lipca 2021

 

        

        Humoreska nr 91   T E R E S K A  I  B U K I E T

                        

                                  

      W latach powojennych do mazowieckiej wsi Jabłonowo nie prowadziła żadna droga utwardzona. Była to typowa wieś „daleko od szosy”. Oczywiście nie było tam też prądu. Służba zdrowia składała się z Józefa Kępki i Babki Orylki. Józef miał szczęście bo jako żołnierz służby zasadniczej skończył trzy miesięczny kurs sanitariuszy i resztę służby spędził na pułkowej izbie chorych. Potrafił złożyć złamaną nogę przy użyciu dwu deseczek, wyrwać ząb, przystawić pijawki i udzielić porady, bardziej lub mniej skutecznej na każdą chorobę.

     Jeśli zachorował stary człowiek, a starym był ten kto ukończył 60 lat, to przywożono furmanką proboszcza z odległej o 7 km plebani. Proboszcz udzielał ostatniego namaszczenia i jak chory umarł to był pogrzeb, a jak przeżył to była łaska Boska.

     Dzieci w tej wsi nie rodziły się. Przynosiła je Babka Orylka. Jak która rodzina chciała mieć dziecko to zamawiała je u Orylki. Babka brała przetak i szła nad pobliską rzekę Wkrę. Zanurzała przetak w wodzie i wypowiadała zaklęcie – „Czy dziewczynka, czy chłopaczek zaraz wchodź mi w ten przetaczek”. Potem niosła dziecko tam gdzie trzeba i pozostawała przez wiele godzin z nową matką. Że tak było w rzeczywistości, dzieci w to święci wierzyły, przynajmniej do czasu.

      Dzieci nie były rozpieszczane, albo się uczyły albo były zatrudniane w gospodarstwie stosownie do wieku. Opiekowały się młodszym rodzeństwem, pasły gęsi lub krowy, doglądały drobiu, zamiatały lub pracowały na polu lub w ogrodzie. W pewnej rodzinie było czworo dzieci. Najstarsza z nich Tereska, dobra uczennica, wyróżniała się miłością dla zwierząt. Jej ulubieńcem był pies Bukiet. Było to zwierzę, dość duże, wielorasowe, kudłate, białe w żółte łaty i niezbyt mądre. Miał obszerną budę i poniemiecki chełm w którym otrzymywał jedzenie od Tereski.

      Raz na kilka miesięcy przejeżdżała przez wieś ciężarówka. Pewnego dnia za taką ciężarówką popędził Bukiet. Obszczekiwał ją tak gorliwie, że aż wpadł pod koło. Przywlókł się na podwórko przy użyciu tylko przednich nóg, tylne miał zupełnie bezwładne. Zebrała się nad nim rodzina. Ojciec zawyrokował, że trzeba go dobić i zakopać pod jabłonką. Tereska szlochając błagała Ojca żeby go nie zabijał. Przyrzekała, że  będzie się nim opiekować. Nanosiła siana do budy i pomogła mu tam ulokować się.

       Mijały tygodnie. Tereska każdą wolną chwilę spędzała przy budzie. Karmiła, głaskała i rozmawiała z Bukiecikiem. Dostała burę od matki za oddawanie psu najlepszych kąsków z własnego obiadu. Troskliwa opieka przynosiła powolne rezultaty. Bukiet wyszedł z budy chwiejąc się na tylnych nogach. Tereska była szczęśliwa, wszystkim opowiadała, że Bukiecik już niedługo będzie całkiem zdrowy. Rzeczywiście po kolejnych kilku tygodniach Bukiet już swobodnie chodził po podwórku, ale miał kręgosłup sztywny i wykrzywiony w lewą stronę. Kiedy spadł pierwszy śnieg okazało się, że zostawia za sobą poczwórny ślad. Z bieganiem też miał kłopoty. Dzieci nazwały go Truchcikiem, co oburzało Tereskę ale nic nie potrafiła zrobić.

       Ludzie na wsi patrzyli na tego psa i dziwili się, że też Pan Bóg coś takiego po tej Świętej Ziemi nosi. Ale najważniejsze było to, że Tereska była szczęśliwa.

 

                                                                                                                       Piaseczno, lipiec 2021.

 

czwartek, 25 marca 2021

Humoreska nr 90 DAWNY OBYCZAJ SYLWESTROWY

      

 

                  

                                                                                    

 

              

 

        

          Słuchaj Stary, masz na karku 50 lat i już chyba nie będziesz brał udziału w tych dzisiejszych wygłupach – powiedziała Zosia do swojego męża Stacha, gdy jedli obiad w Sylwestra roku 1949.

         Będę grzeczny, co najwyżej popilnuję wieczorem obejścia – odburknął.    

     Przez wiele lat po Wojnie w mazowieckiej wsi, w noc sylwestrową nie było zabaw ani spotkań towarzyskich, była za to pora na robienie psot, dowcipów, kawałów i niewielkich szkód. Wszystko po to, żeby było z czego lub kogo pośmiać aż do wiosny. Już od Bożego Narodzenia płeć brzydką zastanawiała się co by tu komu spsocić.

     Około ósmej wieczorem zbierały się grupy na ogół rówieśnicze i naradzały się od czego zacząć. Najmłodsi wynosili furtki i bramy i chowali je po kątach. Kawalerka naradzała się którym pannom w tym roku wymazać okna, bo ten zaszczyt spotykał tylko te, które miały największe wzięcie. Okna mazano i chlapano roztworem wodnym z popiołu i krowiego łajna. Te panny, które nie miały czego myć, na drugi dzień, tylko udawały zadowolenie.

     Powszechne też było wyprowadzanie wozów i chowanie w krzakach. Bywało też, że wóz, rozebrany na części, lądował na dachu obory. Chałupy miały często na sobie drabiny dla kominiarza, a to ułatwiało zatkanie komina co skutkowało niemożliwością rozpalenia ognia.

     Byli i tacy, którzy nie brali udział w zabawie i cały wieczór pilnowali swojego obejścia przed psotami. Takim był Józef Chudy. Jego rówieśnicy postanowili go przechytrzyć. Dwóch podeszło do niego, dali mu pociągnąć z butelki, a potem powiedzieli, że u Geska stoi wóz z drzewem. Zaplanowali zaciągnąć go do stawu, ale  we dwóch nie dadzą rady. Józef krzepki chłop, gdyby im pomógł to by była fajna psota. Zgodził się. Na to tylko czekało trzech następnych. Wyprowadzili Józwowe konie ze stajni i zamknęli u sąsiada w stodole. On oczywiście dalej czuwał.

      Wyprowadzanie i zamienianie zwierząt było powszechną zabawą. Ludzie pękali ze śmiech już na samą myśl jaką będzie miała minę stara Krajewska, gdy pójdzie rano doić swoją jedyną  krowinę, a zastanie w jej miejscy sąsiadowego byczka. Bywało i tak, że przy psiej budzie stał dorodny ogier na łańcuchu, a pies był wprzęgnięty do wozu.

      Pożną nocą, gdy wydawało się, że psoty już się skończyły, grupa  osiłków brała się za wychodki. Gdzieś z końca podwórka taszczyli taki przybytek,  aż pod same drzwi chałupy i ustawiali go w taki sposób, że  jak rano ktoś wychodził to od razu wpadał na wygódkę. Innym, paskudnym, obyczajem było sypanie do studni sieczki. W rezultacie w studni była herbata  aż do wiosny. W niektórych rodzinach domownicy też robili sobie nawzajem różne figle, np.: zawiązywanie nogawek od spodni na mocny węzeł, schowanie jednego buta, powieszenie biustonosza na lampie, obcięcie guzików od niedzielnej marynarki i inne.  

     Zosia była lubiana we wsi, to też, w długie zimowe wieczory schodziły się do niej przyjaciółki na pogawędki i robienie swetrów i skarpet na drutach. Lampę naftową wieszano pod sufitem, a kumoszki robiły krąg i można było porozmawiać, a najchętniej pośmiać się. Często wracały do sylwestrowych żartów i zaśmiewały się z nieudaczników i naiwniaków.

      Kiedyś Stach nie wytrzymał i wtrącił się do babskiego gadania: - Wszyscy zastanawiali się kto odważył się uwiązać Waśkowego ogiera, takie nieobliczalne bydle, do psiej budy – to była moja robota. Nie przyznawałem się do tego bom się bał mojej Zosi. Teraz to już chyba mnie nie pobije? Jak myślicie kobietki? Wybuchł głośny śmiech.